Wkraczając w trzeci trymestr bynajmniej nachodziły mnie pozytywne myśli.
Niedawny pobyt w szpitalu, choroba mamy, problemy z kręgosłupem mojego Węża. Ciągłe leżenie w czterech ścianach - nawet podczas epidemii COVID-19 nie czułam się tak źle, samotnie i do dupy. Nie chciało mi się czytać - a do tej pory oddałabym wiele za chwilę by móc oddawać się lekturze, filmy/seriale średnio mnie ciekawiły, nawet jeśli były rozgrywane jakieś mecze siatkówki - patrzyłam na nie z lekką dozą znudzenia.
Leżąc i patrząc w sufit odliczałam godziny, dni, tygodnie do skończonego "bezpiecznego" dwudziestego ósmego tygodnia ciąży. Kolejne zużyte strzykawki po zastrzykach przeciwzakrzepowych odliczały czas, który upłynął. Wszystko mnie wkurzało, nawet to, że nie mogłam pomyć naczyń (a tej czynności szczerze nie znoszę). Wiele rzeczy mnie irytowało. Nie mogłam spać - choć czasu miałam aż nadto.
Coraz rzadziej też rozmawiałam z moją mamą, która po operacji wycięcia kilku centymetrów jelita grubego była w coraz gorszym stanie. Nigdy nie określiłabym naszych relacji mianem łatwych, niemniej starałam się - czasem mimo swej niechęci - niemal codziennie z nią rozmawiać. Ostatni raz rozmawiałam z nią w piątek 14 lipca... 20-ego natomiast zmarła (był to dzień, w którym skończyłam 28. tydzień ciąży).
Nie pojechałam na pogrzeb - chciałam rzucić wszystko i jechać te 150 km by choć móc się z nią pożegnać na swój własny sposób. Wszyscy wkoło mi to odradzali - łącznie z lekarzem prowadzącym ciążę. Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć, że mnie przy niej nie było, że nie mogłam jej choć dotknąć, że nic nie mogłam zrobić... Ostatni raz się widziałyśmy 7 stycznia 2023 roku, rozstałyśmy się w dość niemiłej atmosferze - padło wiele niepotrzebnych, ostrych słów. Jest 3 grudnia, a ja dalej nie byłam nawet na cmentarzu. Każde wspomnienie nieziemsko boli, za każdym razem jak wspominamy ją z moją siostrą - mam łzy w oczach. Nie sądziłam, że będzie to tak bolało i że tak bardzo mnie to dotknie.
Po pogrzebie, 25 lipca, czas płynął jeszcze wolniej, podszyty codziennymi łzami, żalem i smutkiem. Szczerze miałam dość tego stanu niby-błogosławionego. Chciałam by jak najszybciej dzieci znalazły się na świecie - zdrowe, czy nie. Było mi wszystko jedno, wpadłam w niesamowity marazm, a moja "depresja" tylko się nasiliła.
Tak trwałam dzień za dniem, nie mogąc cały czas zapomnieć o tym, że jej nie pożegnałam, że już nie zadzwonię i nie powiem jak się dzieci rozwijają. W końcu lekarka prowadząca wyznaczyła termin na wstawienie się do szpitala - 25.09
Początkiem września - 07.09 - skorzystaliśmy z Wężem i spotkaliśmy się ze znajomymi z Dojczlandów (a raczej to oni spotkali się z nami, u nas w mieszkaniu). Akurat Wąż odbierał naszą obiado-kolację gdy odeszły mi wody...
Miało być jak na filmach - chluśnięcie przezroczystą cieszą, natychmiastowe skurcze i szybki poród - było jednak inaczej. Wody faktycznie i chlusnęły, ale nie było tego tyle ile się spodziewałam. Szybko zebraliśmy się do szpitala, zostawiając znajomych z obiadem i kluczami. Wąż był ewidentnie w szoku, widać było po nim zdenerwowanie. Ja, mimo napawającego lęku, starałam się być spokojna i opanowana. Po kilku minutach byliśmy w szpitalu i mieliśmy szczęście, że na izbie przyjęć nie było totalnie nikogo. Przyjęto mnie na IP, prześmiewczo pytano czy aby na pewno odeszły mi wody i zbadano. Badanie potwierdziło, że jeden z worków owodniowych jest przebity i najprawdopodobniej to z niego chlusnęło. Zawieziono mnie na górę na porodówkę, podłączono pod KTG, podano kroplówki. Po chwili zaczęły się skurcze - początkowo co 7 minut, dość łagodne. By po chwili przejść już w skurcze 40-60 sekundowe, bardzo silne, co 2 minuty. Zastanawiałam się wcześniej czy rozpoznam skurcze porodowe - teraz już wiem, że wszystkie komentarze "na pewno ich nie przegapisz" były prawdą. Ja je odczuwałam jak miesiączkowe, dużo silniejsze i faktycznie jakby napinające macicę.
Po kilku minutach wieźli mnie już na salę operacyjną, gdyż ze względu na miednicowe ułożenie synka nie było możliwości rodzenia naturalnie. Wjeżdżając na operacyjną nerwy puściły i trzęsłam się jak osika. Bałam się znieczulenia, bałam się samej operacji - a najbardziej bałam się jak będzie po niej i czy z dziećmi będzie wszystko w porządku. Na szczęście trafiłam na anestezjologa z humorem, który wraz z pielęgniarkami anestezjologicznymi, rozładował trochę napięcie. Igła w kręgosłup, odcięcie czucia, zdjęcie szwu. O 21:31 usłyszałam pierwszy krzyk - synka, by o 21:32 usłyszeć i drugi - córeczki. W skali APGAR syn otrzymał początkowo 9 punktów, by finalnie skończyć na 10, córa natomiast 8 i finalnie 9 ze względu na wspomaganie oddychania. Niewiele do mnie docierało z tego co mówili, pozwolili mi przytulić synka - córka pojechała od razu na oddział intensywnej terapii noworodka - chyba popłynęła mi wtedy łza po policzku. Tak bardzo chciałabym wierzyć, że moja mama patrzyła na to wszystko z góry...
Sala pooperacyjna - to głównie patrzenie się na zegarek (bez okularów i tak ciężko było mi dostrzec która godzina). Międzyczasie przyszła lekarka - noeonatolożka - która zdała relację co tam u dzieci - przyznam szczerze, nic do mnie nie dotarło. Po około 8h nastąpiła pionizacja - poszło sprawnie i szybko. Przed porodem powiedziałam sobie, że nie ma czasu, miejsca ani możliwości na użalanie się nad sobą i jakkolwiek bym nie rodziła - muszę od razu stanąć na nogi. Po przywiezieniu na oddział poporodowy, biegałam już jak samochodzik. Powiedziałam sobie, że nigdy więcej nikt mnie nie zmusi do ciągłego leżenia i nic-nie-robienia...