31 stycznia 2023
W przerwie w pracy (still home office) idę na szybkiego dymka coby zdążyć przed kolejnym przysłowiowym callem. Palę jednego, palę drugiego i międzyczasie liczę - powinnam dostać miesiączkę za kilka dni, acz objawy wskazują, że powinna ona przyjść już. Korzystając z reszty przerwy idę do łazienki i bez większych nadziei sikam na ten ostatni dostępny test. Mając te "dodatkowe" 5 min idę zapalić kolejnego papierosa - nie wiadomo jak długo zejdzie na callu, a kalendarz mam zabity do późnych godzin popołudniowych. Wracając z przerwy rzucam okiem na test pozostawiony na pralce i zamieram. Ta druga kreska jakby prześwituje. Robię zdjęcie (* na końcu wpisu) i wysyłam do Węża i przyjaciółki z pytaniem "Czy Ty też to widzisz?". Tak zaczyna się walka i ciągły niepokój. Po tym pozytywnym teście nie zapaliłam już ani jednego. Po dziś dzień.
Nie pamiętam już czy jechałam potwierdzić tę mglistą drugą kreskę do Luxmedu w ten sam dzień, czy już w lutym. Ale pamiętam, że po tylu latach niepowodzeń, po przebytej traumie związanej z poronieniem (o tym w osobnym wpisie) byłam bardzo, ale to bardzo zdystansowana. Fakt - widoczna (choć ledwo) druga kreska na teście. Dowód - jeszcze brak póki badanie beta HCG nie przyjdzie dodatnie. Cel - wykonać badanie beta HCG i progesteron celem potwierdzenia/wykluczenia ciąży. W laboratorium pobierają krew do probówek, nalepiają kod kreskowy i każą czekać do 3 dni. No to czekam. Z niepokojem, ze strachem - że już zrobiłam sobie nadzieję, że przecież znowu z tego nic nie wyjdzie. Wynik przychodzi w ten sam dzień: beta HCG wskazuje na to, że zaszłam w ciążę.
Eureka? Hurra? Nic z tych rzeczy. Od tego momentu czuję tylko strach. Zdenerwowanie. Wypieram tę myśl, choć ICOS leży schowany głęboko w szufladzie. Kupuję suplementy dla ciężarnych w pierwszym trymestrze i po 48h powtarzam badanie HCG. Nie robię sobie nadziei, próbuję sama siebie przekonywać Co ma być, to będzie. Ale jednak czekam. Czekam na ten wynik i wynajduję kalkulator, który obliczy mi czy przyrost hormonu jest w normie. Był w normie ->
W tym momencie zapisałam się do lekarza, obliczając mniej więcej by być w jakimś 6 tygodniu - datę 13.02 zapamiętam na długo.
Przed wizytą u lekarza i realnym potwierdzeniem stanu "błogosławionego" umówiliśmy się z paczką znajomych na pIEM w Katowicach. Nawet te kilka dni zabawy, śmiechu, gier, nabijania kilkunastu kilometrów chodzenia, nie sprawia, że oboje z Wężem czujemy się szczęśliwi. Tym bardziej, że w niedzielę - ostatni dzień w Katowicach - zauważam plamienia. A to przecież nie może być nic dobrego...
Z niecierpliwością czekam na wizytę u mojej pani doktor. Do kieszeni płaszcza chowam ICOSa i miętowe wkłady, bo wewnętrznie czuję, że jeśli usłyszę, że tej ciąży już nie ma (a może nigdy jej nie było?) to bez papierosa tego nie przetrwam. Tym razem legnę w gruzach i już się nie podniosę. Nerwowo przebieram nogami czekając na swoją kolej, a gdy wreszcie zostaję wywołana to mam ochotę brać nogi za pas i uciekać. Wchodzę do gabinetu i mówię w czym rzecz...
Wracając do domu chłodno kalkuluję i ważę słowa lekarki. Ciąża potwierdzona. Ze względu na plamienia niewiadomego pochodzenia - nakaz odpoczynku, bardzo oszczędny tryb życia, brak seksu. Recepty z toną leków - w tym zastrzyków przeciwzakrzepowych i końską dawką progesteronu. Ponowna wizyta ustalona za około tydzień...
Nie mam czasu myśleć o swoim stanie - akurat wtorek, środa i czwartek to dni, podczas których jeżdżę do biura. Wtorek - całodziennie szkolenie. Środa - rozmowy o ocenie rocznej z częścią mojego zespołu. Rozmowa z menadżerką - moją bezpośrednią przełożoną. Ona pierwsza (poza Wężem i SS) dowiaduje się o ciąży. Wykładam karty na stół i szczerze mówię co nas spotkało, mówię wprost o swoich obawach. Na szczęście jest to osoba, która rozumie. Przytakuje, gratuluje, trzyma kciuki i każe się nie przejmować pracą. Wracam wieczorem do domu, przygotowuję się do drugiej partii rozmów z zespołem na następny dzień i kładę się spać. W nocy budzi mnie pójście za potrzebą, a tam widzę świeżą, żywoczerwoną krew. Od razu umawiam wizytę w czwartek wieczorem w Luxmedzie... I płaczę całą noc.
Nie wiem jak przetrwałam czwartkowy dzień biurowy. Wiem za to, że podczas rozmów z resztą zespołu byłam nieobecna i tylko bardzo silna wola trzymała moje myśli na odpowiednim torze. Czwartek = tłusty czwartek. Zjedliśmy po firmowym pączku, zjedliśmy po kawałku ciasta przyniesionego przeze mnie. Wokół gwar, śmiech, a ja jakoś nie umiałam się uśmiechać. Nałożyłam maskę szczęścia, choć wewnętrznie czułam, że umieram. Że nasze kolejne dziecko znowu umarło... Wieczorem jadę z Wężem na wizytę - do kieszeni płaszcza znowu chowam ICOSa z mentolowymi wkładami - taki zestaw będzie mi towarzyszył podczas wizyt u lekarza aż do rozwiązania.
Lekarka po zebraniu wywiadu bada mnie i podczas USG padają słowa, których nigdy nie zapomnę "Tutaj był drugi zarodek, widzi Pani? Jeden - z bijącym serduszkiem i drugi - pusty pęcherzyk". Uff, czyli jednak jeszcze nic straconego... Lekarka prosi o ponowienie badania bety HCG w odstępie 48h i dokłada - do już końskiej dawki - kolejne (tym razem doustne) tabletki z progesteronem. Dostaję zwolnienie lekarskie i nakaz leżenia. Wykupuję receptę i grzecznie codziennie się kłuję, biorę po garści tabletek. Wykonuję wskazane badania i ponownie obliczam za pomocą kalkulatora czy hormon gonadotropiny kosmówkowej przyrasta prawidłowo. Wyniki wskazywały, że wszystko jest w porządku.
Cały czas towarzyszą mi plamienia, strach (i to paniczny strach), że ta ciąża jest znowu skazana na porażkę. Czekałam tylko kiedy to nastąpi. Czy dostanę krwotoku i będzie po wszystkim? Czy znowu usłyszę podczas badań prenatalnych, że zarodek się nie rozwija? Czy może podczas kontrolnych badań wyjdzie, że HCG jest na poziomie zerowym? Towarzyszą mi kolejne nieprzespane noce, w moich myślach kłębiły się same negatywne emocje, myśli, wspomnienia... Wydarzenia sprzed 5 lat rezonują w mojej głowie, każda spływająca łza jest efektem tej traumy i obecnego stanu.
Kolejna wizyta 21.02 to dodatkowy stres. Czy to dzisiaj usłyszę, że to koniec? Czy tym razem Oponn będą dla mnie łaskawe? Streszczam wydarzenia kilku poprzednich dni, lekarka spogląda w system. Badanie, USG i kolejny szok "Ja tu widzę dwa zarodki z bijącym serduszkiem, widzi Pani? A tu trzeci - pusty.". Nie wierzyłam, nie widziałam, nie słuchałam. Lekarka zapewnia, że pod katem USG wszystko jest w porządku. Ale utrzymuje wszystkie leki i nakaz leżenia. Prosi o umówienie wizyty za 2 tygodnie - jeśli ciąża będzie dalej żywa - założy kartę ciąży i oficjalnie będę wpisana w system. Międzyczasie wypisuje skierowanie na "porządne" USG przed 10. tygodniem - zapisuję się na 3 marca.
Do kolejnej wizyty, tego 3 marca, przetrząsam internety i jestem "mądrzejsza" o kolejne sytuacje, które mogą doprowadzić do utraty ciąży i do tzw. VTS - Vanishing Twin Syndrome czyli zespołu znikającego bliźniaka. Skoro są niby dwa, to przecież musi się stać coś złego i ten drugi sobie ot tak zniknie. I może będzie to ciąża pojedyncza, o ile dalej ją utrzymam.
Zapisując się na USG przed 10. tygodniem wybieram takiego lekarza, który ma najlepsze opinie i nieskazitelną wiedzę. Wykonuje on badanie i cały czas mówi o 1 zarodku, 1 bijącym serduszku, 1 potencjalnym dziecku. A zatem stało się. VTS dopadł również i mnie. Tak musiało być...
7 marca wizyta u mojej prowadzącej. Wywiad, badanie. USG. Lekarka widzi 2 żywe zarodki. 4 dni temu lekarz widział jeden. Totalnie głupieję i nie wiem co o tym myśleć. Czyżby jednak los był tym razem podwójnie łaskawy? Wracam do domu i kładę się na popołudniową drzemkę (jedyny "standardowy" objaw ciąży - ogromna senność). Wąż w pracy, zatem mogę sobie pozwolić na dłuższy sen. Wstaję i czuję jak mam mokro między nogami. A zatem to koniec... Pędzę do toalety i naocznie potwierdzam - dostałam krwotoku. To nie małe krwawienie jak w połowie lutego, to istny krwotok. Szybko dzwonię do Luxmedu by umówić wizytę - ci odsyłają mnie na najbliższy SOR. Zatem jadę, międzyczasie piszę do Węża i do kieszeni płaszcza chowam ICOSa. Mija kilka godzin nim w końcu ktoś mnie zbada. Lekarka widzi duże skrzepy, aktywne krwawienie. Mówi o 1 zarodku, 1 serduszku (za szybko bijącym!). A zatem to koniec. Mówię jej, że dzisiaj rano były jeszcze dwa, czy to oznacza, że to krwawienie jest związane z wchłanianiem się drugiego? Lekarka marszczy brew i niedelikatnie szuka drugiego. Widzi, znalazła. Żywy, z bijącym (za szybko!) serduszkiem. Straszy mnie konsekwencjami tachykardii u zarodków, przepisuje kolejną dawkę progesteronu i odsyła do domu. Nie daje wielkich nadziei na szczęśliwe rozwiązanie... Wąż po mnie przyjeżdża, wracamy do domu i oboje milczymy...
Kolejne dni, kolejne nieprzespane noce. Wielki strach, zero szczęścia. Nie umiemy się cieszyć, nie chcemy się nikomu chwalić. Jeszcze nie pora...
Kolejna wizyta 21 marca - dalej żywa ciąża, dalej dwa zarodki. W dalszym ciągu zastrzyki, leżenie, oszczędzanie się, tona leków...
3 kwietnia pierwsze badania prenatalne. Jechałam na nie jak na ścięcie. Jak zawsze - tym razem w torebce - towarzyszył mi ICOS. Przecież to wtedy, te 5 lat temu, dowiedzieliśmy się, że nasze dziecko zmarło... Lekarz przystępuje do badania, a ja zamieram i powstrzymuję łzy bo już słyszę ponownie to milczenie by po chwili usłyszeć słowa Bardzo mi przykro. Jednak lekarz milczy, bo szuka konkretnych struktur. Pokazuje na monitorze co widzi, opisuje czy obraz jest prawidłowy. Potwierdza ciążę bliźniaczą - dwukosmówkową, dwuowodniową (2K2O). Na moje pytanie o płcie dzieci - nie chce udzielić odpowiedzi. A zatem od teraz są to po prostu dzieci... Nasze rozwijające się dzieci.
Po badaniach informujemy o ciąży najbliższych - nie chciałam tego robić nawet w tamtym momencie, bowiem obawiałam się, że znowu się pochwalimy szerszemu gronu by po chwili informować ich o kolejnej stracie. Zaczynam żartować, że Oponn oddało nam nasze dziecko sprzed pięciu lat. Ale dalej nie czujemy euforii, ekscytacji, szczęścia. Do końca tego trymestru zostało raptem kilka dni. Zewsząd słyszę, że jeszcze chwilę i już będzie z górki, że będzie łatwiej, będzie mniejsze prawdopodobieństwo poronienia. Wszystko to wiem, znam statystyki - mogę je recytować z pamięci. Jednak tak paraliżujący strach nie odpuszcza tak łatwo.
Każdy dzień to walka z samą sobą. Każda noc to walka o choćby krótki sen. Melisa pita wiadrami nie powodowała efektu rozluźnienia. Nie da się ot tak wyłączyć myślenia, wspomnień i totalnie wychillować. Oboje z Wężem byliśmy jak tykające bomby - w każdej chwili ten nadmiar emocji mógł powodować eksplozję. Nie wspominam tego pierwszego trymestru dobrze. Fizycznie czułam się doskonale. Nie towarzyszyły mi mdłości, wymioty. Czułam jedynie senność i potworne zmęczenie, mdłości miałam może ze 3 razy. Nie odrzuciło mnie od niczego, nic nie spowodowało wymiotów. Nie czułam bym miała wyczulony węch. Jedynie bolały mnie piersi - tak jak w pierwszej ciąży. I każda chwila, kiedy ten ból był choć trochę mniejszy - była dla mnie katorgą. Doszukiwałam się innych symptomów poronienia, bo przecież jak cycki mnie już nie bolą, to ta ciąża nie ma prawa się rozwijać. Doprowadzało mnie to do paranoi, malkontenctwa. Dotychczas czytając naście książek w miesiącu, nie czytałam albo w ogóle albo znikome ilości. Nic mnie nie cieszyło, nic nie bawiło. Nie robiłam planów na przyszłość, żyłam Tu i teraz. Możliwe, że wpadłam w depresję. Jakoś jednak udało się przetrwać ten pierwszy trymestr. Miesiące wiecznego niepokoju, paraliżującego strachu...
*
Do dzisiaj trzymam ten test w szufladzie. Wydawać by się mogło, że przy ciąży bliźniaczej, ta druga kreska powinna być mocno widoczna. Jak widać na powyższym zdjęciu - nie jest to regułą.