niedziela, 3 grudnia 2023

Ciąża - trymestr trzeci

     Wkraczając w trzeci trymestr bynajmniej nachodziły mnie pozytywne myśli. 

Niedawny pobyt w szpitalu, choroba mamy, problemy z kręgosłupem mojego Węża. Ciągłe leżenie w czterech ścianach - nawet podczas epidemii COVID-19 nie czułam się tak źle, samotnie i do dupy. Nie chciało mi się czytać - a do tej pory oddałabym wiele za chwilę by móc oddawać się lekturze, filmy/seriale średnio mnie ciekawiły, nawet jeśli były rozgrywane jakieś mecze siatkówki - patrzyłam na nie z lekką dozą znudzenia.

Leżąc i patrząc w sufit odliczałam godziny, dni, tygodnie do skończonego "bezpiecznego" dwudziestego ósmego tygodnia ciąży. Kolejne zużyte strzykawki po zastrzykach przeciwzakrzepowych odliczały czas, który upłynął. Wszystko mnie wkurzało, nawet to, że nie mogłam pomyć naczyń (a tej czynności szczerze nie znoszę). Wiele rzeczy mnie irytowało. Nie mogłam spać - choć czasu miałam aż nadto.

Coraz rzadziej też rozmawiałam z moją mamą, która po operacji wycięcia kilku centymetrów jelita grubego była w coraz gorszym stanie. Nigdy nie określiłabym naszych relacji mianem łatwych, niemniej starałam się - czasem mimo swej niechęci - niemal codziennie z nią rozmawiać. Ostatni raz rozmawiałam z nią w piątek 14 lipca... 20-ego natomiast zmarła (był to dzień, w którym skończyłam 28. tydzień ciąży).

Nie pojechałam na pogrzeb - chciałam rzucić wszystko i jechać te 150 km by choć móc się z nią pożegnać na swój własny sposób. Wszyscy wkoło mi to odradzali - łącznie z lekarzem prowadzącym ciążę. Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć, że mnie przy niej nie było, że nie mogłam jej choć dotknąć, że nic nie mogłam zrobić... Ostatni raz się widziałyśmy 7 stycznia 2023 roku, rozstałyśmy się w dość niemiłej atmosferze - padło wiele niepotrzebnych, ostrych słów. Jest 3 grudnia, a ja dalej nie byłam nawet na cmentarzu. Każde wspomnienie nieziemsko boli, za każdym razem jak wspominamy ją z moją siostrą - mam łzy w oczach. Nie sądziłam, że będzie to tak bolało i że tak bardzo mnie to dotknie.

Po pogrzebie, 25 lipca, czas płynął jeszcze wolniej, podszyty codziennymi łzami, żalem i smutkiem. Szczerze miałam dość tego stanu niby-błogosławionego. Chciałam by jak najszybciej dzieci znalazły się na świecie - zdrowe, czy nie. Było mi wszystko jedno, wpadłam w niesamowity marazm, a moja "depresja" tylko się nasiliła.

Tak trwałam dzień za dniem, nie mogąc cały czas zapomnieć o tym, że jej nie pożegnałam, że już nie zadzwonię i nie powiem jak się dzieci rozwijają. W końcu lekarka prowadząca wyznaczyła termin na wstawienie się do szpitala - 25.09

Początkiem września - 07.09 - skorzystaliśmy z Wężem i spotkaliśmy się ze znajomymi z Dojczlandów (a raczej to oni spotkali się z nami, u nas w mieszkaniu). Akurat Wąż odbierał naszą obiado-kolację gdy odeszły mi wody...

Miało być jak na filmach - chluśnięcie przezroczystą cieszą, natychmiastowe skurcze i szybki poród - było jednak inaczej. Wody faktycznie i chlusnęły, ale nie było tego tyle ile się spodziewałam. Szybko zebraliśmy się do szpitala, zostawiając znajomych z obiadem i kluczami. Wąż był ewidentnie w szoku, widać było po nim zdenerwowanie. Ja, mimo napawającego lęku, starałam się być spokojna i opanowana. Po kilku minutach byliśmy w szpitalu i mieliśmy szczęście, że na izbie przyjęć nie było totalnie nikogo. Przyjęto mnie na IP, prześmiewczo pytano czy aby na pewno odeszły mi wody i zbadano. Badanie potwierdziło, że jeden z worków owodniowych jest przebity i najprawdopodobniej to z niego chlusnęło. Zawieziono mnie na górę na porodówkę, podłączono pod KTG, podano kroplówki. Po chwili zaczęły się skurcze - początkowo co 7 minut, dość łagodne. By po chwili przejść już w skurcze 40-60 sekundowe, bardzo silne, co 2 minuty. Zastanawiałam się wcześniej czy rozpoznam skurcze porodowe - teraz już wiem, że wszystkie komentarze "na pewno ich nie przegapisz" były prawdą. Ja je odczuwałam jak miesiączkowe, dużo silniejsze i faktycznie jakby napinające macicę.

Po kilku minutach wieźli mnie już na salę operacyjną, gdyż ze względu na miednicowe ułożenie synka nie było możliwości rodzenia naturalnie. Wjeżdżając na operacyjną nerwy puściły i trzęsłam się jak osika. Bałam się znieczulenia, bałam się samej operacji - a najbardziej bałam się jak będzie po niej i czy z dziećmi będzie wszystko w porządku. Na szczęście trafiłam na anestezjologa z humorem, który wraz z pielęgniarkami anestezjologicznymi, rozładował trochę napięcie. Igła w kręgosłup, odcięcie czucia, zdjęcie szwu. O 21:31 usłyszałam pierwszy krzyk - synka, by o 21:32 usłyszeć i drugi - córeczki. W skali APGAR syn otrzymał początkowo 9 punktów, by finalnie skończyć na 10, córa natomiast 8 i finalnie 9 ze względu na wspomaganie oddychania. Niewiele do mnie docierało z tego co mówili, pozwolili mi przytulić synka - córka pojechała od razu na oddział intensywnej terapii noworodka - chyba popłynęła mi wtedy łza po policzku. Tak bardzo chciałabym wierzyć, że moja mama patrzyła na to wszystko z góry...

Sala pooperacyjna - to głównie patrzenie się na zegarek (bez okularów i tak ciężko było mi dostrzec która godzina). Międzyczasie przyszła lekarka - noeonatolożka - która zdała relację co tam u dzieci - przyznam szczerze, nic do mnie nie dotarło. Po około 8h nastąpiła pionizacja - poszło sprawnie i szybko. Przed porodem powiedziałam sobie, że nie ma czasu, miejsca ani możliwości na użalanie się nad sobą i jakkolwiek bym nie rodziła - muszę od razu stanąć na nogi. Po przywiezieniu na oddział poporodowy, biegałam już jak samochodzik. Powiedziałam sobie, że nigdy więcej nikt mnie nie zmusi do ciągłego leżenia i nic-nie-robienia...

środa, 11 października 2023

Ciąża - trymestr drugi

     Wchodząc w drugi trymestr ciąży miałam nadzieję, że trochę odetchnę, że nie będę się już tak stresować, że zaczniemy się tą ciążą w końcu cieszyć. Nic bardziej mylnego...

Po pierwszych badaniach prenatalnych stres związany z poronieniem delikatnie opadł, choć w głowie cały czas miałam VTS oraz generalnie możliwe konsekwencje ciąży bliźniaczej. Tak jak w pierwszym trymestrze - codziennie doszukiwałam się możliwych objawów poronienia - tym bardziej, że zdarzały się cały czas plamienia (choć na szczęście już nie krwawienia). Żyjąc z dnia na dzień, od wizyty do wizyty popadałam w coraz to większy marazm. Mimo tak dużej ilości czasu wolnego nie byłam w stanie ani czytać, ani pisać, ani robić nic konstruktywnego. Stwierdziłam w końcu, że trzeba zacząć robić coś dla siebie i w momencie gdy lekarka prowadząca "zluzowała" trochę moje ograniczenia (gdy mogłam w końcu siedzieć!) zamówiłam nowe podręczniki do 3 egzaminów ACCA (Association of Charted Certified Accountants). Sukcesywnie, codziennie poświęcałam od godziny do dwóch na przeczytanie danego fragmentu rozdziału i zrobienie notatek.

    Międzyczasie z szosztrą (pisownia celowa - może kiedyś wytłumaczę skąd się takowa wzięła) obmyślałyśmy plan organizacji siedemdziesiątych (sic!) urodzin naszego taty. Ja niestety jechać nie mogłam (zluzowanie zakazów dotyczyło jedynie możliwości siadania i wychodzenia do pobliskiej Żabki po pojedyncze produkty spożywcze, reszta dotychczasowych zakazów i nakazów w dalszym ciągu obowiązywała), zatem pozostawało nam jedynie zdzwaniać się za pośrednictwem WhatsApp'a. Do organizacji imprezy rodzinnej koniec końców nie doszło, bowiem bracia Oponn postawiły na drodze pierwsze fatum - chorobę mojej mamy.

    Relacje z moją mamą nigdy nie należały do najłatwiejszych. Przez długi czas czułam się pokrzywdzona przez jej alkoholizm, niemożliwość porozmawiania z nią, nie rozumienia jak można tak bardzo rujnować życie sobie i wszystkim wokół. Niemniej kiedy mama została zabrana do szpitala, dołożyło to - do i tak pełnej głowy problemów i smutków wszelkiej maści - kolejny. Strach, co przyniesie jutro. Niemalże codziennie ze sobą rozmawiałyśmy - poza tym okresem kiedy przeprowadzono u niej operację wycięcia kilku centymetrów jelita grubego. Po operacji dostawała tak silne leki przeciwbólowe, że często odpływała i była naćpana, a ja nie chciałam jej niepotrzebnie męczyć. W końcu w okolicach 20-ego maja wypisano ją do domu, każąc czekać jej (i nam) na wyniki biopsji. I w tym momencie Oponn nie oszczędziło także i mnie i dorzucili drugie fatum.

    Jadąc na drugie badania prenatalne do Szpitala Uniwersyteckiego byłam - jak zawsze - zestresowana, że ciąża przestała się rozwijać albo że doszło do VTS. Kładąc się na leżance niemal mdleję ze stresu, a lekarz w żaden sposób nie rozładowuje napięcia. W końcu udaje mu się zacząć badanie.

Pierwszy bliźniak (takie określenie dopasowuje się w stosunku do dziecka niżej położonego) = synek. Wszystko wskazuje na to, że jest z nim wszystko w porządku. Wszelkie struktury wyglądają na rozwinięte odpowiednio do wieku ciąży. Nie ma nic niepokojącego. Drugi bliźniak = córeczka. Tutaj wszelkie struktury wskazują na to, że nie ma nic niepokojącego, poza jednym - pępowiną dwunaczyniową (zamiast trzynaczyniowej). W związku z tym oraz w związku z ciążą bliźniaczą lekarz wystawia skierowanie na echo serca pod koniec II trymestru, trochę uspokajając, że to standardowa procedura (a ja oczywiście sięgam apogeum nerwów i stresu). Lekarz przed wypuszczeniem mnie do domu sprawdza jeszcze długość szyjki macicy - procedura nie jest obowiązkowa, acz tłumaczy, że na tym etapie dobrze jest choć rzucić na to okiem, bowiem skracanie się szyjki macicy bardzo często nie daje żadnych objawów, a może prowadzić do poronienia czy porodu przedwczesnego. I tu następuje chwila ciszy. Zastanawiam się czy lekarz milczy - bo wszystko jest w porządku i nie ma co komentować, czy wręcz przeciwnie... Doktor robi jeden pomiar, drugi, trzeci. I już wiem, że dobrze nie jest. Podaje swojej młodszej koleżance pomiary - długość szyjki 14 mm* - i odsyła mnie kilkoro drzwi dalej - do Poradni Patologii Ciąży by zdecydowali co z tym zrobić.

* Normalnie szyjka macicy w ciąży jest stosunkowo długa i przyjęło się, że graniczną "bezpieczną" granicą jest 2,5 cm. Skracanie się szyjki jest naturalnym procesem przed samym porodem, natomiast na takim etapie ciąży (poniżej 20-ego tygodnia ciąży) jest poważnym zagrożeniem.

A zatem przestraszona idę pod te drzwi PPC i czekam aż mnie wywołają. Wchodzę, podaję skierowanie od lekarza z opisem. Siedzący tam lekarz patrzy na mnie trochę ze smutkiem, trochę z rezygnacją i wystawia mi skierowanie na cito do szpitala. Kwestia tego, który z III stopniem referencyjności (w miejscu zamieszkania są całe 3 jak się okazuje, w tym ten, w którym obecnie byłam) mnie będzie w stanie przyjąć. Dzisiaj, od razu. Okazuje się, że ląduje dwa piętra wyżej, a Wąż po moim telefonie przywozi mi walizkę z rzeczami. Zaczyna się okres jeszcze bardziej wzmożonego niepokoju...

    Pobyt na oddziale Patologii Ciąży wspominam i źle i dobrze. Dobrze - pod kątem personelu położniczego. Nie mogę powiedzieć złego słowa na panie położne i studentki, które pod ich okiem odbywały swoje praktyki. Każdego dnia rano studentki przychodziły zmierzyć ciśnienie oraz tętno dzieci za pomocą detektorów (wówczas było za wcześnie na KTG). Jako, że była to wczesna ciąża musiały się nieźle naszukać i nieraz przyprawiały mnie niemal o zawał nie mogąc znaleźć tego tętna... Później studentki przynosiły leki i zwykle szły do domu, pozostawiając weteranki-położne na oddziale. Z ich strony nie spotkało mnie nigdy nic nieprzyjemnego. Leki, zastrzyki.

Źle wspominam ten pobyt pod kątem ówczesnego personelu lekarskiego. Nie przedsięwzięli żadnych kroków, tylko obserwowali. Klinicznie podobno było OK, "tylko" skróciła się ta szyjka. Po prawie 4 tygodniach takiej obserwacji (mój pobyt w szpitalu polegał na dostawaniu leków, pomiarze ciśnienia, otrzymywaniu zastrzyku przeciwzakrzepowego - wszystko to robiłam sama w domu - i badaniu raz na tydzień) wypisałam się na własne żądanie. Na wypisie nie wspomniano NIC o niewydolności szyjki macicy - ani o tym jaką długość miała szyjka w momencie przyjęcia do szpitala (13 mm) i jego opuszczenia (15 mm). Hospitalizowali mnie przez rzekome nadciśnienie ciążowe (które wykluczono). Po tygodniu kazano iść ponownie do PPC celem weryfikacji długości tej szyjki. Międzyczasie kazali się oszczędzać, nie dźwigać, nie kąpać się tylko brać prysznic, nie współżyć, nie denerwować się - czyli zasadniczo nic nowego od połowy lutego...

    Jadąc na kontrolne badania do Poradni Patologii Ciąży stresowałam się czy wszystko będzie w porządku (choć zakładałam, że skoro w domu zachowuję się jak w szpitalu - minimum chodzenia, jedzenie na leżąco, wstawanie tylko do toalety - to ta długość szyjki się nie zmieni) i czy jakoś namówię Węża na to by pojechać do rodzinnej miejscowości i zobaczyć się z mamą po operacji (tym bardziej, że ostatni raz kiedy widziałam rodziców to 7 stycznia 2023). Odczekując swoje w poczekalni (czasami dwie godziny, czasem pięć; Akurat wtedy odstałam jakieś 4 godziny...) wchodzę w końcu do gabinetu na badanie. Kładę się na leżankę, mówię w czym rzecz i czekam. USG dzieci prawidłowe - nie widać żadnych niepokojących rzeczy. Lekarka przechodzi do badania długości szyjki i zamiera. A ja w tym momencie wiem, że jest bardzo źle. W tydzień (!) z długości 15 mm zrobiło się 4... Lekarz główny (nota bene ten sam, który robił mi drugie badania prenatalne) wdał się w dyskusję z badającymi mnie lekarkami co można zrobić. Padły słowa, że przy ciąży bliźniaczej nie stosuje się szwu, bo to nie przynosi współmiernych efektów. Wiem co to dla nas oznacza - koniec. Łzy zaczynają mi napływać do oczu, staram się w miarę uspokoić by nie rozryczeć się przy nich i w tym momencie główny lekarz wychodzi do pomieszczenia obok. Po chwili wraca z telefonem w ręce, siada do komputera, coś stuka w klawiaturę. Daje mi kartkę i mówi, że mam się natychmiast i na cito wstawić dwa piętra wyżej, że ustalił już z tutejszym ordynatorem moje przyjęcie i to ordynator będzie podejmował decyzję co z nami zrobić. Biorę kartkę i wychodzę, choć tym razem przewożą mnie od drzwi do drzwi na wózku...

Przyjęcie na oddział następuje szybko. Znowu dzwonię do Węża by przywiózł mi walizkę - tym razem wściekle rycząc i nie mogąc się uspokoić. Przywożą mnie na oddział - studentki i położne uśmiechają się do mnie i żartują, że się za nimi już stęskniłam. Wypełniam znowu potrzebne papierki i idę za położną do wskazanej sali. I znowu to czekanie...

Poranny obchód wygląda zupełnie inaczej niż te podczas tych niemal czterech tygodni wcześniejszego pobytu. Ordynator od razu podejmuje kroki. Po obchodzie badanie i będą decydować jak sytuacja jest poważna i czy zakładać szew czy nie. Zatem idę (dość długim korytarzem), siadam przed gabinetem i czekam na swoją kolej. Po kilku minutach zapraszają mnie do gabinetu, robią USG, sadzają na fotel. Ordynator opisuje dokładnie sytuację - szyjka ma 4 mm i 4 cm rozwarcia, pęcherz płodowy synka jest uwpuklony do pochwy - sytuacja jest bardzo poważna. Pyta mnie czy zgadzam się na założenie tzw. szwu ratunkowego. Wyjaśnia przy tym, że przy ciąży bliźniaczej może, acz nie musi to zadziałać. Jak to się mówi - tonący brzytwy się chwyta. Nie wyobrażałam sobie by nie spróbować ratować tych dzieci. Wyrażam zgodę. Każą mi wracać na salę i czekać. Na pewno zabieg zostanie przeprowadzony w ten sam dzień, najlepiej natychmiast (acz przeciwskazaniem jest wzięcie zastrzyku przeciwzakrzepowego z rana). Zakazują jeść i pić. Także czekam...

W głowie kłębi się tyle myśli... Przychodzi położna założyć wenflon, podłączyć antybiotyki, podać sterydy na rozwój płuc dzieci. Międzyczasie zagląda ordynator pytając jak się czuję i wyjaśniając na czym mniej więcej będzie ów zabieg polegał. Proszę Węża by dał w końcu znać mojej mamie, że jestem w szpitalu (nie wiedziała nic o poprzednim pobycie). Żegnam się z nim - nigdy nie miałam żadnego zabiegu czy to w ogólnej narkozie czy w znieczuleniu miejscowym i panicznie się boję. Tu nikt się nie cacka, nie ma trzymania za rękę, pocieszenia. Zostaję z tymi wszystkimi emocjami sama. W końcu położna wiezie mnie na górę na blok operacyjny, gdzie natrafiam na niezbyt przyjemną panią anestezjolog. Pada decyzja o pełnej narkozie ze względu na przyjęty wcześniej zastrzyk przeciwzakrzepowy. Trzęsą mi się nogi ze strachu, kostnieję z zimna. Zespół przygotowuje mnie i salę, nakładają mi maskę na twarz, oddycham tym powietrzem, kręci mi się w głowie i tyle pamiętam.

Budzę się na sali pooperacyjnej. Kręci mi się w głowie, jest mi trochę niedobrze i potwornie, ale to potwornie zimno. Po około dwóch godzinach wywożą mnie z pooperacyjnej. Na korytarzu czeka ordynator i streszcza, że wszystko się udało. Szew założony, a ja mam po przywiezieniu na salę, usiąść, iść pod prysznic, zjeść coś i iść spać.

Noc nie należy do najprzyjemniejszych. Zastanawiając się wcześniej jak wyglądają skurcze porodowe mam przedsmak tego, co może mnie czekać za x tygodni. Sen przerywany jest mocnymi bólami brzucha, które nie mijają po zmianie pozycji czy przekręceniu się na drugi bok. Nad ranem stają się już niemal niewyczuwalne, by do południa minąć w zupełności.

Na drugi dzień podają znowu sterydy na rozwój płuc i immunoglobulinę (ze względu na ujemny czynnik Rh). Na trzeci dzień znowu sterydy, immunoglobulina, badanie. Szew trzyma, idę do domu. Mam się stosować dotychczasowych zaleceń, acz wręcz każą mi częściej wstawać z łóżka - nie wierzę im. I tak wiem, że dalej będę się bardzo oszczędzać, bo truchleję,  że szew nie wytrzyma...

Wychodząc ze szpitala wkroczyliśmy równo w skończony 22. tydzień - jeśli teraz by coś się stało, to już nie będzie poronienie, tylko poród przedwczesny... W głowie zrobiłam szybkie równanie, że muszę wytrzymać minimum 6 tygodni by w ogóle zespół neonatologiczny mógł myśleć o próbie ratowania bliźniaków... 6 długich tygodni. Walka o każdy dzień, o każdą godzinę, sekundę. Sześć długich tygodni niepokoju, niemal nieustającego płaczu, nerwów... Sześć tygodni leżenia, jedzenia na leżąco, trzymania poduszki pod tyłkiem. Jakbym miała ścienny kalendarz, to odhaczałabym kolejne dni w trójpaku...

piątek, 6 października 2023

Ciąża - trymestr pierwszy

 31 stycznia 2023

    W przerwie w pracy (still home office) idę na szybkiego dymka coby zdążyć przed kolejnym przysłowiowym callem. Palę jednego, palę drugiego i międzyczasie liczę - powinnam dostać miesiączkę za kilka dni, acz objawy wskazują, że powinna ona przyjść już. Korzystając z reszty przerwy idę do łazienki i bez większych nadziei sikam na ten ostatni dostępny test. Mając te "dodatkowe" 5 min idę zapalić kolejnego papierosa - nie wiadomo jak długo zejdzie na callu, a kalendarz mam zabity do późnych godzin popołudniowych. Wracając z przerwy rzucam okiem na test pozostawiony na pralce i zamieram. Ta druga kreska jakby prześwituje. Robię zdjęcie (* na końcu wpisu) i wysyłam do Węża i przyjaciółki z pytaniem "Czy Ty też to widzisz?". Tak zaczyna się walka i ciągły niepokój. Po tym pozytywnym teście nie zapaliłam już ani jednego. Po dziś dzień.

    Nie pamiętam już czy jechałam potwierdzić tę mglistą drugą kreskę do Luxmedu w ten sam dzień, czy już w lutym. Ale pamiętam, że po tylu latach niepowodzeń, po przebytej traumie związanej z poronieniem (o tym w osobnym wpisie) byłam bardzo, ale to bardzo zdystansowana. Fakt - widoczna (choć ledwo) druga kreska na teście. Dowód - jeszcze brak póki badanie beta HCG nie przyjdzie dodatnie. Cel - wykonać badanie beta HCG i progesteron celem potwierdzenia/wykluczenia ciąży. W laboratorium pobierają krew do probówek, nalepiają kod kreskowy i każą czekać do 3 dni. No to czekam. Z niepokojem, ze strachem - że już zrobiłam sobie nadzieję, że przecież znowu z tego nic nie wyjdzie. Wynik przychodzi w ten sam dzień: beta HCG wskazuje na to, że zaszłam w ciążę.

Eureka? Hurra? Nic z tych rzeczy. Od tego momentu czuję tylko strach. Zdenerwowanie. Wypieram tę myśl, choć ICOS leży schowany głęboko w szufladzie. Kupuję suplementy dla ciężarnych w pierwszym trymestrze i po 48h powtarzam badanie HCG. Nie robię sobie nadziei, próbuję sama siebie przekonywać Co ma być, to będzie. Ale jednak czekam. Czekam na ten wynik i wynajduję kalkulator, który obliczy mi czy przyrost hormonu jest w normie. Był w normie ->


W tym momencie zapisałam się do lekarza, obliczając mniej więcej by być w jakimś 6 tygodniu - datę 13.02 zapamiętam na długo.

Przed wizytą u lekarza i realnym potwierdzeniem stanu "błogosławionego" umówiliśmy się z paczką znajomych na pIEM w Katowicach. Nawet te kilka dni zabawy, śmiechu, gier, nabijania kilkunastu kilometrów chodzenia, nie sprawia, że oboje z Wężem czujemy się szczęśliwi. Tym bardziej, że w niedzielę - ostatni dzień w Katowicach - zauważam plamienia. A to przecież nie może być nic dobrego...

Z niecierpliwością czekam na wizytę u mojej pani doktor. Do kieszeni płaszcza chowam ICOSa i miętowe wkłady, bo wewnętrznie czuję, że jeśli usłyszę, że tej ciąży już nie ma (a może nigdy jej nie było?) to bez papierosa tego nie przetrwam. Tym razem legnę w gruzach i już się nie podniosę. Nerwowo przebieram nogami czekając na swoją kolej, a gdy wreszcie zostaję wywołana to mam ochotę brać nogi za pas i uciekać. Wchodzę do gabinetu i mówię w czym rzecz...

    Wracając do domu chłodno kalkuluję i ważę słowa lekarki. Ciąża potwierdzona. Ze względu na plamienia niewiadomego pochodzenia - nakaz odpoczynku, bardzo oszczędny tryb życia, brak seksu. Recepty z toną leków - w tym zastrzyków przeciwzakrzepowych i końską dawką progesteronu. Ponowna wizyta ustalona za około tydzień...

Nie mam czasu myśleć o swoim stanie - akurat wtorek, środa i czwartek to dni, podczas których jeżdżę do biura. Wtorek - całodziennie szkolenie. Środa - rozmowy o ocenie rocznej z częścią mojego zespołu. Rozmowa z menadżerką - moją bezpośrednią przełożoną. Ona pierwsza (poza Wężem i SS) dowiaduje się o ciąży. Wykładam karty na stół i szczerze mówię co nas spotkało, mówię wprost o swoich obawach. Na szczęście jest to osoba, która rozumie. Przytakuje, gratuluje, trzyma kciuki i każe się nie przejmować pracą. Wracam wieczorem do domu, przygotowuję się do drugiej partii rozmów z zespołem na następny dzień i kładę się spać. W nocy budzi mnie pójście za potrzebą, a tam widzę świeżą, żywoczerwoną krew. Od razu umawiam wizytę w czwartek wieczorem w Luxmedzie... I płaczę całą noc.

Nie wiem jak przetrwałam czwartkowy dzień biurowy. Wiem za to, że podczas rozmów z resztą zespołu byłam nieobecna i tylko bardzo silna wola trzymała moje myśli na odpowiednim torze. Czwartek = tłusty czwartek. Zjedliśmy po firmowym pączku, zjedliśmy po kawałku ciasta przyniesionego przeze mnie. Wokół gwar, śmiech, a ja jakoś nie umiałam się uśmiechać. Nałożyłam maskę szczęścia, choć wewnętrznie czułam, że umieram. Że nasze kolejne dziecko znowu umarło... Wieczorem jadę z Wężem na wizytę - do kieszeni płaszcza znowu chowam ICOSa z mentolowymi wkładami - taki zestaw będzie mi towarzyszył podczas wizyt u lekarza aż do rozwiązania.

Lekarka po zebraniu wywiadu bada mnie i podczas USG padają słowa, których nigdy nie zapomnę "Tutaj był drugi zarodek, widzi Pani? Jeden - z bijącym serduszkiem i drugi - pusty pęcherzyk". Uff, czyli jednak jeszcze nic straconego... Lekarka prosi o ponowienie badania bety HCG w odstępie 48h i dokłada - do już końskiej dawki - kolejne (tym razem doustne) tabletki z progesteronem. Dostaję zwolnienie lekarskie i nakaz leżenia. Wykupuję receptę i grzecznie codziennie się kłuję, biorę po garści tabletek. Wykonuję wskazane badania i ponownie obliczam za pomocą kalkulatora czy hormon gonadotropiny kosmówkowej przyrasta prawidłowo. Wyniki wskazywały, że wszystko jest w porządku.

Cały czas towarzyszą mi plamienia, strach (i to paniczny strach), że ta ciąża jest znowu skazana na porażkę. Czekałam tylko kiedy to nastąpi. Czy dostanę krwotoku i będzie po wszystkim? Czy znowu usłyszę podczas badań prenatalnych, że zarodek się nie rozwija? Czy może podczas kontrolnych badań wyjdzie, że HCG jest na poziomie zerowym? Towarzyszą mi kolejne nieprzespane noce, w moich myślach kłębiły się same negatywne emocje, myśli, wspomnienia... Wydarzenia sprzed 5 lat rezonują w mojej głowie, każda spływająca łza jest efektem tej traumy i obecnego stanu.

Kolejna wizyta 21.02 to dodatkowy stres. Czy to dzisiaj usłyszę, że to koniec? Czy tym razem Oponn będą dla mnie łaskawe? Streszczam wydarzenia kilku poprzednich dni, lekarka spogląda w system. Badanie, USG i kolejny szok "Ja tu widzę dwa zarodki z bijącym serduszkiem, widzi Pani? A tu trzeci - pusty.". Nie wierzyłam, nie widziałam, nie słuchałam. Lekarka zapewnia, że pod katem USG wszystko jest w porządku. Ale utrzymuje wszystkie leki i nakaz leżenia. Prosi o umówienie wizyty za 2 tygodnie - jeśli ciąża będzie dalej żywa - założy kartę ciąży i oficjalnie będę wpisana w system. Międzyczasie wypisuje skierowanie na "porządne" USG przed 10. tygodniem - zapisuję się na 3 marca.

Do kolejnej wizyty, tego 3 marca, przetrząsam internety i jestem "mądrzejsza" o kolejne sytuacje, które mogą doprowadzić do utraty ciąży i do tzw. VTS - Vanishing Twin Syndrome czyli zespołu znikającego bliźniaka. Skoro są niby dwa, to przecież musi się stać coś złego i ten drugi sobie ot tak zniknie. I może będzie to ciąża pojedyncza, o ile dalej ją utrzymam. 

Zapisując się na USG przed 10. tygodniem wybieram takiego lekarza, który ma najlepsze opinie i nieskazitelną wiedzę. Wykonuje on badanie i cały czas mówi o 1 zarodku, 1 bijącym serduszku, 1 potencjalnym dziecku. A zatem stało się. VTS dopadł również i mnie. Tak musiało być...

7 marca wizyta u mojej prowadzącej. Wywiad, badanie. USG. Lekarka widzi 2 żywe zarodki. 4 dni temu lekarz widział jeden. Totalnie głupieję i nie wiem co o tym myśleć. Czyżby jednak los był tym razem podwójnie łaskawy? Wracam do domu i kładę się na popołudniową drzemkę (jedyny "standardowy" objaw ciąży - ogromna senność). Wąż w pracy, zatem mogę sobie pozwolić na dłuższy sen. Wstaję i czuję jak mam mokro między nogami. A zatem to koniec... Pędzę do toalety i naocznie potwierdzam - dostałam krwotoku. To nie małe krwawienie jak w połowie lutego, to istny krwotok. Szybko dzwonię do Luxmedu by umówić wizytę - ci odsyłają mnie na najbliższy SOR. Zatem jadę, międzyczasie piszę do Węża i do kieszeni płaszcza chowam ICOSa. Mija kilka godzin nim w końcu ktoś mnie zbada. Lekarka widzi duże skrzepy, aktywne krwawienie. Mówi o 1 zarodku, 1 serduszku (za szybko bijącym!). A zatem to koniec. Mówię jej, że dzisiaj rano były jeszcze dwa, czy to oznacza, że to krwawienie jest związane z wchłanianiem się drugiego? Lekarka marszczy brew i niedelikatnie szuka drugiego. Widzi, znalazła. Żywy, z bijącym (za szybko!) serduszkiem. Straszy mnie konsekwencjami tachykardii u zarodków, przepisuje kolejną dawkę progesteronu i odsyła do domu. Nie daje wielkich nadziei na szczęśliwe rozwiązanie... Wąż po mnie przyjeżdża, wracamy do domu i oboje milczymy...

Kolejne dni, kolejne nieprzespane noce. Wielki strach, zero szczęścia. Nie umiemy się cieszyć, nie chcemy się nikomu chwalić. Jeszcze nie pora...

Kolejna wizyta 21 marca - dalej żywa ciąża, dalej dwa zarodki. W dalszym ciągu zastrzyki, leżenie, oszczędzanie się, tona leków...

3 kwietnia pierwsze badania prenatalne. Jechałam na nie jak na ścięcie. Jak zawsze - tym razem w torebce - towarzyszył mi ICOS. Przecież to wtedy, te 5 lat temu, dowiedzieliśmy się, że nasze dziecko zmarło... Lekarz przystępuje do badania, a ja zamieram i powstrzymuję łzy bo już słyszę ponownie to milczenie by po chwili usłyszeć słowa Bardzo mi przykro. Jednak lekarz milczy, bo szuka konkretnych struktur. Pokazuje na monitorze co widzi, opisuje czy obraz jest prawidłowy. Potwierdza ciążę bliźniaczą - dwukosmówkową, dwuowodniową (2K2O). Na moje pytanie o płcie dzieci - nie chce udzielić odpowiedzi. A zatem od teraz są to po prostu dzieci... Nasze rozwijające się dzieci.

Po badaniach informujemy o ciąży najbliższych - nie chciałam tego robić nawet w tamtym momencie, bowiem obawiałam się, że znowu się pochwalimy szerszemu gronu by po chwili informować ich o kolejnej stracie. Zaczynam żartować, że Oponn oddało nam nasze dziecko sprzed pięciu lat. Ale dalej nie czujemy euforii, ekscytacji, szczęścia. Do końca tego trymestru zostało raptem kilka dni. Zewsząd słyszę, że jeszcze chwilę i już będzie z górki, że będzie łatwiej, będzie mniejsze prawdopodobieństwo poronienia. Wszystko to wiem, znam statystyki - mogę je recytować z pamięci. Jednak tak paraliżujący strach nie odpuszcza tak łatwo. 

Każdy dzień to walka z samą sobą. Każda noc to walka o choćby krótki sen. Melisa pita wiadrami nie powodowała efektu rozluźnienia. Nie da się ot tak wyłączyć myślenia, wspomnień i totalnie wychillować. Oboje z Wężem byliśmy jak tykające bomby - w każdej chwili ten nadmiar emocji mógł powodować eksplozję. Nie wspominam tego pierwszego trymestru dobrze. Fizycznie czułam się doskonale. Nie towarzyszyły mi mdłości, wymioty. Czułam jedynie senność i potworne zmęczenie, mdłości miałam może ze 3 razy. Nie odrzuciło mnie od niczego, nic nie spowodowało wymiotów. Nie czułam bym miała wyczulony węch. Jedynie bolały mnie piersi - tak jak w pierwszej ciąży. I każda chwila, kiedy ten ból był choć trochę mniejszy - była dla mnie katorgą. Doszukiwałam się innych symptomów poronienia, bo przecież jak cycki mnie już nie bolą, to ta ciąża nie ma prawa się rozwijać. Doprowadzało mnie to do paranoi, malkontenctwa. Dotychczas czytając naście książek w miesiącu, nie czytałam albo w ogóle albo znikome ilości. Nic mnie nie cieszyło, nic nie bawiło. Nie robiłam planów na przyszłość, żyłam  Tu i teraz. Możliwe, że wpadłam w depresję. Jakoś jednak udało się przetrwać ten pierwszy trymestr. Miesiące wiecznego niepokoju, paraliżującego strachu...


*

Do dzisiaj trzymam ten test w szufladzie. Wydawać by się mogło, że przy ciąży bliźniaczej, ta druga kreska powinna być mocno widoczna. Jak widać na powyższym zdjęciu - nie jest to regułą.

czwartek, 5 października 2023

Pół dekady później

 Minęło ponad 5 lat od ostatniego wpisu...

Moje burzliwe wówczas życie stało się teraz niczym biały szkwał. O pracy napiszę kiedy indziej. Szukałam swojej wylewni łez - miejsca, gdzie mogłabym znowu zmierzyć się ze swoją frustracją, przepracować ją i wyrzucić z siebie. I znalazłam zapomniany blog, na którym miały pojawiać się regularne wpisy - a wyszło jak zwykle.

Dzisiaj chciałabym się podzielić - przede wszystkim ze sobą - emocjami (w dużej mierze niestety negatywnymi), które mną targają od przeszło miesiąca. Ale zaczynając od początku...

Równe cztery tygodnie temu zostałam mamą! I to podwójną, bo urodziły się nam bliźniaki (synek i córeczka). Dzieciaki urodziły się niestety przedwcześnie (w skończonym 35. tygodniu) i w związku z tym dalej przebywają na oddziale intensywnej terapii noworodków. Radzą sobie coraz lepiej i liczę na to, że już niedługo zabiorę ich do domu.

Bycie mamą wcześniaka nie jest łatwe. Oczywiście bardzo się cieszę, że te dwa szczęścia urodziły się już w skończonym 35. tygodniu ciąży (o samym jej przebiegu - w innym wpisie) i ominęło ich sporo problemów związanych z wcześniejszym wcześniactwem. Jednak patrzenie na własne dzieci w inkubatorze, ze wspomaganiem tlenowym, z sondą i innymi "rureczkami", "kabelkami" jest straszne...

Będę dozgonnie wdzięczna personelowi szpitala za ich pracę, ratowanie zdrowia i życia tych wszystkich maluszków. Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy i wszystkim darczyńcom - za to, że i moje dzieci skorzystały z masy sprzętu, który ratuje zdrowie i życie wszystkim wcześniakom. Każdej osobie, która dokłada cegiełkę w tym przedsięwzięciu - Paniom dietetyczkom, certyfikowanym doradczyniom laktacyjnym i masie innych osób, których na pierwszy rzut oka nie widać na szpitalnych salach czy korytarzach... Ale chciałabym już stąd uciec i nigdy więcej nie wracać w to miejsce...

Wyobraź sobie, że wjeżdżasz starą, rozklekotaną windą na 3. piętro i po jej opuszczeniu wita Cię specyficzny zapach - jesteś w stanie się do niego szybko przyzwyczaić, ale samo to sprawia, że wiesz, że znajdujesz się w specjalnym miejscu. Skręcasz w lewo coby oddać te marne ilości mleka, które przez ostatnie 24 godziny udało się ściągnąć. Witasz się z uśmiechniętą panią w Pokoju przygotowania pokarmu, zdajesz na jej ręce cenne przeciwciała znajdujące się w Twoim pokarmie i idziesz dalej. Zawracasz - bo przecież nie pójdziesz spać jeśli nie dowiesz się czegoś o stanie zdrowia Twojego dziecka. Uderzasz zatem w drzwi Dyżurki lekarskiej i czekasz na wieści. Czasami są to zdawkowe "Nic się nie zmieniło od ostatniej doby" czasami jest to dłuższa rozmowa, podczas której dowiadujesz się jakie badania zostały wykonane i czy jest coś, co bardziej/mniej niepokoi personel. Żegnasz się z lekarką (tak, na oddziale neonatologii nie spotkałam żadnego lekarza płci męskiej) i otwierasz drzwi naprzeciwko dyżurki. Wchodzisz do małego pomieszczenia (ja nazywam go Salą przygotowań), gdzie ściągasz zegarek, pierścionki, obrączkę - chowasz to wszystko do plecaka/torebki, który/która z kolei ląduje w zamkniętej szafie. Podchodzisz do umywalki i porządnie myjesz dłonie mydłem. Wycierasz je do sucha i dezynfekujesz środkiem z alkoholem. Otwierasz kolejne drzwi i widzisz te wspaniałe kobiety - położne i pielęgniarki neonatologiczne, które zajmują się wszystkimi maluchami pod nieobecność rodziców. Mijając je widzisz te wszystkie inkubatory i co najgorsze - słyszysz te wszystkie piknięcia, stuknięcia i bardzo często - alarmy gdy saturacja dziecka spada do krytycznych wartości. Ja idę na sam koniec sali - tam w dwóch osobnych łóżeczkach leżą moje maluchy. Czasami od progu witają mnie płaczem, w zdecydowanej większości jednak słodko śpią. Zawsze rzucam okiem na monitory, by zweryfikować czy ich saturacja nie spada poniżej 90%. Patrzę na te rysujące się szlaczki i czekam kilkadziesiąt sekund czy zapis się gdzieś nie załamuje. Upewniwszy się, że na razie im nic nie grozi, wracam się po krzesełko poza oddział OIT. Wnoszę je i ustawiam obok łóżeczek i wracam do "sali przygotowań" - ponownie porządnie myję ręce, osuszam je i traktuję środkiem dezynfekującym. Siadając przy łóżeczkach po prostu patrzę i chłonę każdą sekundę. Obserwuję każdy grymas, ruch, uśmiech. Co chwila spoglądam z niepokojem na monitor - choć przecież kolor skóry się nie zmienił, jedno i drugie śpi i nic ich niepokoi.

Przychodzi taki czas, kiedy dzieciaki się wybudzają - mają ściśle ustalony rytm. Co 3h dostają mleko, co 3h zmieniana jest pieluszka. Kiedy jestem wtedy na oddziale, uczę się tych moich dwóch cudów. A raczej uczymy się siebie. Po takim czasie już wiem co które lubi i jak się z nimi obchodzić - zaraz po porodzie byłam przerażona wizją zmiany pieluszki, czy karmienia... Teraz jest mniej rzeczy, które sprawiają mi trudność - ale zawsze w razie czego mogę zapytać pań położnych/pielęgniarek, które pokazują, tłumaczą, wyjaśniają.

Przed zaczęciem jakichkolwiek czynności należy zdezynfekować ręce - pojemniki z płynem z alkoholem stoją przy każdym łóżeczku. Wyciskam zatem z pompy kilka kropel płynu, wcieram w ręce i czekam by alkohol odparował. Następnie zmieniam pieluszkę, wyrzucam zużytą do niebieskiego kosza. Ponownie dezynfekuję ręce. Zapinam dziecko, biorę je na ręce i siadamy do karmienia. Układamy się by nam obojgu było w miarę wygodnie (a i tak mnie zawsze boli kręgosłup), butelka w przysłowiowe zęby i jemy. Podczas karmienia spoglądam jednym okiem na dziecko, drugim na monitor - te dwa cudy wykazują swoje wcześniactwo w tym, że strasznie łapczywie jedzą, przez co spada im saturacja - zapominają, że trzeba też oddychać. Od takiego patrzenia nabawię się w końcu zeza. Butla pusta? To odbijamy się chwilę i chwilę tulimy. Odkładamy się do łóżeczka, zawijamy w rożki, kocyki i otulacze (swoją drogą zawsze mam wrażenie, że na OIT przegrzewają wszystkie dzieci - ale z reguły jestem zimnolubna) i usypiamy. Po chwili powtórka z rozrywki z drugim. Często jednak nie mogę w spokoju przebrać jednego, bo drugie już też się upomina o jedzenie, kontakt, dotyk.

I to jest pierwsze "miejsce", gdzie boli mnie serce. Bo bardzo bym chciała przytulić ich oboje, móc karmić oboje jednocześnie - jednak niestety reguły i zasady oddziału są jasne - osobne łóżeczka = osobne karmienia i każdorazowa dezynfekcja rąk.

Drugim aspektem, przy którym boli mnie serce jest samo przewijanie i karmienie tych dwóch cudów. Bardzo chciałabym sprawnie przewinąć jedno i drugie, by poświęcić więcej czasu na karmienie - móc trzymać w ramionach swoje dziecko, wąchać je, mówić do niego. Te łóżeczka jednak są na takiej wysokości, że po zmianie pieluchy jednego mam łzy w oczach i zapiera mi dech w piersiach z bólu. Później siedząc na krześle dyskomfort z bólem pleców się tylko nasila.

A bardzo bym chciała z nimi zostać dłużej - na kolejne przewijanie, na kolejne karmienie. Mój organizm jednak mówi basta. Wracając ze szpitala do domu często płaczę - z bólu i bezsilności (?), że nie jestem w żaden sposób sobie pomóc z tym kręgosłupem by posiedzieć z dziećmi dłużej.

Trzecim aspektem - jest patrzenie na te wszystkie biedne dzieci wokół. Na słuchanie tych alarmów... Często jest tak, że się karmimy a obok toczy się rozmowa lekarza z rodzicem i jest mowa o wadach wzroku rzędu -15 dioptrii, przeszczepach skóry, niewydolności wielonarządowej, operacjach, zabiegach, szansach na przeżycie/w miarę normalne życie. A Ty siedzisz, tulisz w ramionach swój cud i zastanawiasz się kiedy i czy podobne diagnozy spotkają Twoje dziecko... Bo przecież mimo swojego w miarę dobrego stanu to są wcześniaki, które może się ujawnić na późniejszym etapie życia.

Wychodzisz z tego oddziału, odbierasz z sali przygotowań swoje rzeczy, zjeżdżasz windą, wychodzisz przed budynek i cały ten zapach, dźwięki, rozmowy rezonują Ci w głowie i nie dają spać... 

I tak każdego dnia.

Podziwiam tych wszystkich rodziców, którzy do swoich dzieci przyjeżdżają codziennie od kilkunastu tygodni. Ja po czterech - jestem już wrakiem.


Może łatwiej znosiłabym to gdybym nie jeździła do cudów sama. Mam wrażenie, że mojemu Wężowi jest bardzo na rękę, że nie może przyjeżdżać ze mną (raz, ponad 2 tygodnie temu, jedna z położnych wyrzuciła go za drzwi, bo kichnął - od tego momentu nie był ani razu, bo po wejściu na oddział go kręci w nosie). A mnie jest przykro, że nie interesuje się dziećmi, że nie ma potrzeby samego ich zobaczenia, czy porozmawiania z lekarzem. I czuję się, że zostałam z tym wszystkim sama... Wąż niedługo wraca do pracy, a znając moje "szczęście" akurat wtedy wypiszą dzieci i zostanę z tym wszystkim sama...

To nie tak, że nie zdawałam sobie sprawy, że będzie ciężko - szczególnie przy bliźniakach - niemniej sądziłam, że jednak będziemy przechodzić przez to wszystko razem. A tak to niestety nie wygląda... Kocham bliźniaki nad życie, zrobię dla nich wszystko - w tym zagryzę zęby i mimo duszącego bólu, psychicznej rozterki będę się nimi zajmować i będę się starała dać im to, co najlepsze...

Dodatkową frustracją jest mała ilość pokarmu, który udaje mi się ściągać... Codziennie przelewając to mleko do odpowiednich pojemników widzę i kalkuluję - cudy jedzą po 70 ml na każde karmienie; ja ściągam około 60-70 ml. Równanie jest proste - o połowę za mało... I pilnuję tych 3h z laktatorem i za każdym razem mam łzy w oczach, bo wiem, że znowu wleci te 60 ml, a nie 140, które potrzebuję... Że znowu będą bolały sutki, całe piersi. Że nie dam dzieciom tego, co najlepsze mimo picia wszelkich polecanych specyfików.

I nie wiem na ile mój nastrój jest spowodowany też przez burzę hormonalną (której w sumie nie doświadczyłam podczas samej ciąży), ale nie lubię się kłócić i zamykam się w sobie. Nie mówię co mnie boli, nie robię wyrzutów, nie upominam - boję się, że rozsadzi mnie z tych negatywnych emocji i powiem kilka słów za dużo. A Wąż też jakiś nerwowy - wszystko Go wkurza i wyrzuca swoją frustrację w moją stronę.

Jak długo tak pociągnę? Kiedy w końcu się przeleje? Nie wiem - mam nadzieję, że niedługo para ze mnie zejdzie, poziomy hormonów się ustabilizują i znowu będzie normalnie.







niedziela, 18 marca 2018

Jak stać się karierowiczką i nie zwariować

Ostatnie wydarzenia w moim życiu skłoniły mnie do ponownego wszczęcia pisania. Kiedyś byłaby to kartka papieru (a nawet kilka) skropiona spadającymi łzami, a dzisiaj jest to internetowy przyjaciel - blog. To, co zapisane tutaj, na pewno gdzieś pozostanie w czeluściach internetu. Z kartkami papieru bywa różnie.

Zacznę od tego, iż ostatnie 3 lata to dość burzliwy okres. Po 11 latach rozstałam się z moim ówczesnym Lubym. Poznałam cudownego faceta, przy którym czułam się niesamowicie dobrze - jak przepiękna kobieta, inteligentna, a do tego zaradna - coś, czego brakowało mi przy poprzednim partnerze.
Dzisiaj ten człowiek jest moim mężem i nie mogę w żadnym wypadku narzekać na rozwój zdarzeń. Mogąc cofnąć się w czasie wszystko zrobiłabym dokładnie tak samo.

Zmieniłam pracę. I o zgrozo! Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że stanę się korpo-ludkiem. Nawet nie brałam tego pod uwagę, że kiedykolwiek zacznę pracować w korporacji. Ale stało się.
I dobrze się stało. Rozwijam się i obalam mity związane z pracą dla wielkich korporacji.

Myślałam, że to praca tylko dla specjalistów - bankierów, ekonomistów, HR-wców itd. itd.
Błąd. Widząc po swoim przykładzie. Biolog, biochemik, inżynier biomedyczny pracujący jako analityk księgowo-finansowy.
Byłam przerażona myślą, że mam być analitykiem, w dodatku księgowo-finansowym, gdzie mój jedyny kontakt z finansami i księgowością to złożenie PIT-a do US, zapłacenie rachunku z konta bankowego... Ale. Nauczyli mnie podstaw, a później przy swojej zażyłości do pracy, posiadłam znacznie większą wiedzę. Po kilku miesiącach stałam się Process Leadem w projekcie, w którym pracowałam. I z tym wiąże się kolejny mit - wyścig szczurów.
Nigdy go nie doznałam. Moi koledzy i koleżanki z pracy zawsze wytrwale i  wyrozumiałością tłumaczyli zawiłości księgowości, objaśniali w jaki sposób działa program, na którym pracujemy, co i w jaki sposób powinnam zrobić. I przede wszystkim. Dlaczego tak, a nie w inny sposób.
I kolejny związany z tym mit - tony nadgodzin.
Nie przeczę, bytuję w pracy długo. Ale nie jest to w żadnym wypadku przymusem moich przyłożonych, czy klienta (który nota bene nie jest łatwym klientem).
Ja po prostu chcę. Chcę wykonywać swoją pracę porządnie, w określonym terminie, w jak najlepszej jakości. I ciągle chcę więcej. Nie chcę tylko przysłowiowego klepania faktur, czy odbierania telefonów. Poznając CAŁY proces, rozumiem w jaki sposób on działa i jak to powinno wszystko wyglądać. Taka trochę perfekcjonistka ze mnie ;-)
Lubię swoją pracę, sprawia mi satysfakcję i nie czuję się wykorzystywana (kolejny mit). Może i praca jest powtarzalna w jakiejś mierze (kolejny fakto-mit), ale powiedzmy sobie szczerze - która praca nie ma elementów powtarzalności?
Ciągłe życie na walizkach - tak i nie. Sama dużo nie podróżuję, choć kilka lotów do klienta mam już zaliczonych. Zwykle pracownik na niższym szczeblu nie zostaje wysłany do klienta. Raczej klient chce rozmawiać z osobą, która w projekcie ma konkretne stanowisko bądź staż pracy. Aczkolwiek bywają projekty, w których i świeży narybek do klienta lata bardzo często. Zależy gdzie się trafi i czy człowiekowi to odpowiada.

Praca daje mi satysfakcje i nie ukrywam, mogę w niej odciąć się od problemów osobistych. Mam nadzieję, że przez to, że traktuję ją i w taki sposób nie doznam zbyt szybkiego wypalenia zawodowego.
Nie mam tu na myśli uciekania w wir pracy po kłótni, czy spania w biurze. Kocham swojego męża, uwielbiam go jako człowieka i staram się spędzać z Nim jak najwięcej czasu, jak tylko mogę. Zwykle zostając dłużej w pracy wybieram takie dni, w które on ma drugą zmianę. Wtedy i wilk syty i owca cała.
Niemniej ostatnio w pracy napędza mnie myśl, by pracować więcej i więcej by kupić swoje własne mieszkanie. Aktualnie miesięcznie przelewam kupę kasy dla właściciela od którego wynajmujemy lokum. Oboje chcielibyśmy mieć swój własny kąt, w którym możemy podejmować decyzję, by sobie powiesić jakąś półkę/szafkę, bądź obraz na ścianie. Problemem są pieniądze, których nie udaje się nam oszczędzić zbyt wiele.
I czuję się oszukana, sfrustrowana i przybita (mimo bardzo logicznych argumentów mojego Węża), że najpierw kupujemy mieszkanie, a później ewentualnie myślimy o dziecku. Uważam się za inteligentną kobietę(poprawka: już się uważam, w poprzednim związku bynajmniej nazwałabym się inteligentną) i jak najbardziej trafia do mnie argument przytaczany przez Węża - finanse. Niemniej mieszkanie mamy w planach kupić w przyszłym roku (najwcześniej w przyszłym roku), a ja nie chcę rodzić pierwszego dziecka po 30. roku życia w związku z czym zostaje mi się pogodzić z myślą, że nie będę mogła go mieć w ogóle. I to mi leży na wątrobie, sercu i wszystkich innych organach. I chyba nawet bardziej niż aspekt finansowy, to jest moim motorkiem i siłą do pracy.
Każdy powód jest dobry, prawda?
Tak przynajmniej staram się tłumaczyć samej sobie.

"Jak stać się karierowiczką i nie zwariować?" - może na to pytanie udzielę odpowiedzi za kilka/kilkanaście lat, o ile nie zapną mnie w biały kaftan bezpieczeństwa i nie wrzucą do pokoju bez klamek.