Wchodząc w drugi trymestr ciąży miałam nadzieję, że trochę odetchnę, że nie będę się już tak stresować, że zaczniemy się tą ciążą w końcu cieszyć. Nic bardziej mylnego...
Po pierwszych badaniach prenatalnych stres związany z poronieniem delikatnie opadł, choć w głowie cały czas miałam VTS oraz generalnie możliwe konsekwencje ciąży bliźniaczej. Tak jak w pierwszym trymestrze - codziennie doszukiwałam się możliwych objawów poronienia - tym bardziej, że zdarzały się cały czas plamienia (choć na szczęście już nie krwawienia). Żyjąc z dnia na dzień, od wizyty do wizyty popadałam w coraz to większy marazm. Mimo tak dużej ilości czasu wolnego nie byłam w stanie ani czytać, ani pisać, ani robić nic konstruktywnego. Stwierdziłam w końcu, że trzeba zacząć robić coś dla siebie i w momencie gdy lekarka prowadząca "zluzowała" trochę moje ograniczenia (gdy mogłam w końcu siedzieć!) zamówiłam nowe podręczniki do 3 egzaminów ACCA (Association of Charted Certified Accountants). Sukcesywnie, codziennie poświęcałam od godziny do dwóch na przeczytanie danego fragmentu rozdziału i zrobienie notatek.
Międzyczasie z szosztrą (pisownia celowa - może kiedyś wytłumaczę skąd się takowa wzięła) obmyślałyśmy plan organizacji siedemdziesiątych (sic!) urodzin naszego taty. Ja niestety jechać nie mogłam (zluzowanie zakazów dotyczyło jedynie możliwości siadania i wychodzenia do pobliskiej Żabki po pojedyncze produkty spożywcze, reszta dotychczasowych zakazów i nakazów w dalszym ciągu obowiązywała), zatem pozostawało nam jedynie zdzwaniać się za pośrednictwem WhatsApp'a. Do organizacji imprezy rodzinnej koniec końców nie doszło, bowiem bracia Oponn postawiły na drodze pierwsze fatum - chorobę mojej mamy.
Relacje z moją mamą nigdy nie należały do najłatwiejszych. Przez długi czas czułam się pokrzywdzona przez jej alkoholizm, niemożliwość porozmawiania z nią, nie rozumienia jak można tak bardzo rujnować życie sobie i wszystkim wokół. Niemniej kiedy mama została zabrana do szpitala, dołożyło to - do i tak pełnej głowy problemów i smutków wszelkiej maści - kolejny. Strach, co przyniesie jutro. Niemalże codziennie ze sobą rozmawiałyśmy - poza tym okresem kiedy przeprowadzono u niej operację wycięcia kilku centymetrów jelita grubego. Po operacji dostawała tak silne leki przeciwbólowe, że często odpływała i była naćpana, a ja nie chciałam jej niepotrzebnie męczyć. W końcu w okolicach 20-ego maja wypisano ją do domu, każąc czekać jej (i nam) na wyniki biopsji. I w tym momencie Oponn nie oszczędziło także i mnie i dorzucili drugie fatum.
Jadąc na drugie badania prenatalne do Szpitala Uniwersyteckiego byłam - jak zawsze - zestresowana, że ciąża przestała się rozwijać albo że doszło do VTS. Kładąc się na leżance niemal mdleję ze stresu, a lekarz w żaden sposób nie rozładowuje napięcia. W końcu udaje mu się zacząć badanie.
Pierwszy bliźniak (takie określenie dopasowuje się w stosunku do dziecka niżej położonego) = synek. Wszystko wskazuje na to, że jest z nim wszystko w porządku. Wszelkie struktury wyglądają na rozwinięte odpowiednio do wieku ciąży. Nie ma nic niepokojącego. Drugi bliźniak = córeczka. Tutaj wszelkie struktury wskazują na to, że nie ma nic niepokojącego, poza jednym - pępowiną dwunaczyniową (zamiast trzynaczyniowej). W związku z tym oraz w związku z ciążą bliźniaczą lekarz wystawia skierowanie na echo serca pod koniec II trymestru, trochę uspokajając, że to standardowa procedura (a ja oczywiście sięgam apogeum nerwów i stresu). Lekarz przed wypuszczeniem mnie do domu sprawdza jeszcze długość szyjki macicy - procedura nie jest obowiązkowa, acz tłumaczy, że na tym etapie dobrze jest choć rzucić na to okiem, bowiem skracanie się szyjki macicy bardzo często nie daje żadnych objawów, a może prowadzić do poronienia czy porodu przedwczesnego. I tu następuje chwila ciszy. Zastanawiam się czy lekarz milczy - bo wszystko jest w porządku i nie ma co komentować, czy wręcz przeciwnie... Doktor robi jeden pomiar, drugi, trzeci. I już wiem, że dobrze nie jest. Podaje swojej młodszej koleżance pomiary - długość szyjki 14 mm* - i odsyła mnie kilkoro drzwi dalej - do Poradni Patologii Ciąży by zdecydowali co z tym zrobić.
* Normalnie szyjka macicy w ciąży jest stosunkowo długa i przyjęło się, że graniczną "bezpieczną" granicą jest 2,5 cm. Skracanie się szyjki jest naturalnym procesem przed samym porodem, natomiast na takim etapie ciąży (poniżej 20-ego tygodnia ciąży) jest poważnym zagrożeniem.
A zatem przestraszona idę pod te drzwi PPC i czekam aż mnie wywołają. Wchodzę, podaję skierowanie od lekarza z opisem. Siedzący tam lekarz patrzy na mnie trochę ze smutkiem, trochę z rezygnacją i wystawia mi skierowanie na cito do szpitala. Kwestia tego, który z III stopniem referencyjności (w miejscu zamieszkania są całe 3 jak się okazuje, w tym ten, w którym obecnie byłam) mnie będzie w stanie przyjąć. Dzisiaj, od razu. Okazuje się, że ląduje dwa piętra wyżej, a Wąż po moim telefonie przywozi mi walizkę z rzeczami. Zaczyna się okres jeszcze bardziej wzmożonego niepokoju...
Pobyt na oddziale Patologii Ciąży wspominam i źle i dobrze. Dobrze - pod kątem personelu położniczego. Nie mogę powiedzieć złego słowa na panie położne i studentki, które pod ich okiem odbywały swoje praktyki. Każdego dnia rano studentki przychodziły zmierzyć ciśnienie oraz tętno dzieci za pomocą detektorów (wówczas było za wcześnie na KTG). Jako, że była to wczesna ciąża musiały się nieźle naszukać i nieraz przyprawiały mnie niemal o zawał nie mogąc znaleźć tego tętna... Później studentki przynosiły leki i zwykle szły do domu, pozostawiając weteranki-położne na oddziale. Z ich strony nie spotkało mnie nigdy nic nieprzyjemnego. Leki, zastrzyki.
Źle wspominam ten pobyt pod kątem ówczesnego personelu lekarskiego. Nie przedsięwzięli żadnych kroków, tylko obserwowali. Klinicznie podobno było OK, "tylko" skróciła się ta szyjka. Po prawie 4 tygodniach takiej obserwacji (mój pobyt w szpitalu polegał na dostawaniu leków, pomiarze ciśnienia, otrzymywaniu zastrzyku przeciwzakrzepowego - wszystko to robiłam sama w domu - i badaniu raz na tydzień) wypisałam się na własne żądanie. Na wypisie nie wspomniano NIC o niewydolności szyjki macicy - ani o tym jaką długość miała szyjka w momencie przyjęcia do szpitala (13 mm) i jego opuszczenia (15 mm). Hospitalizowali mnie przez rzekome nadciśnienie ciążowe (które wykluczono). Po tygodniu kazano iść ponownie do PPC celem weryfikacji długości tej szyjki. Międzyczasie kazali się oszczędzać, nie dźwigać, nie kąpać się tylko brać prysznic, nie współżyć, nie denerwować się - czyli zasadniczo nic nowego od połowy lutego...
Jadąc na kontrolne badania do Poradni Patologii Ciąży stresowałam się czy wszystko będzie w porządku (choć zakładałam, że skoro w domu zachowuję się jak w szpitalu - minimum chodzenia, jedzenie na leżąco, wstawanie tylko do toalety - to ta długość szyjki się nie zmieni) i czy jakoś namówię Węża na to by pojechać do rodzinnej miejscowości i zobaczyć się z mamą po operacji (tym bardziej, że ostatni raz kiedy widziałam rodziców to 7 stycznia 2023). Odczekując swoje w poczekalni (czasami dwie godziny, czasem pięć; Akurat wtedy odstałam jakieś 4 godziny...) wchodzę w końcu do gabinetu na badanie. Kładę się na leżankę, mówię w czym rzecz i czekam. USG dzieci prawidłowe - nie widać żadnych niepokojących rzeczy. Lekarka przechodzi do badania długości szyjki i zamiera. A ja w tym momencie wiem, że jest bardzo źle. W tydzień (!) z długości 15 mm zrobiło się 4... Lekarz główny (nota bene ten sam, który robił mi drugie badania prenatalne) wdał się w dyskusję z badającymi mnie lekarkami co można zrobić. Padły słowa, że przy ciąży bliźniaczej nie stosuje się szwu, bo to nie przynosi współmiernych efektów. Wiem co to dla nas oznacza - koniec. Łzy zaczynają mi napływać do oczu, staram się w miarę uspokoić by nie rozryczeć się przy nich i w tym momencie główny lekarz wychodzi do pomieszczenia obok. Po chwili wraca z telefonem w ręce, siada do komputera, coś stuka w klawiaturę. Daje mi kartkę i mówi, że mam się natychmiast i na cito wstawić dwa piętra wyżej, że ustalił już z tutejszym ordynatorem moje przyjęcie i to ordynator będzie podejmował decyzję co z nami zrobić. Biorę kartkę i wychodzę, choć tym razem przewożą mnie od drzwi do drzwi na wózku...
Przyjęcie na oddział następuje szybko. Znowu dzwonię do Węża by przywiózł mi walizkę - tym razem wściekle rycząc i nie mogąc się uspokoić. Przywożą mnie na oddział - studentki i położne uśmiechają się do mnie i żartują, że się za nimi już stęskniłam. Wypełniam znowu potrzebne papierki i idę za położną do wskazanej sali. I znowu to czekanie...
Poranny obchód wygląda zupełnie inaczej niż te podczas tych niemal czterech tygodni wcześniejszego pobytu. Ordynator od razu podejmuje kroki. Po obchodzie badanie i będą decydować jak sytuacja jest poważna i czy zakładać szew czy nie. Zatem idę (dość długim korytarzem), siadam przed gabinetem i czekam na swoją kolej. Po kilku minutach zapraszają mnie do gabinetu, robią USG, sadzają na fotel. Ordynator opisuje dokładnie sytuację - szyjka ma 4 mm i 4 cm rozwarcia, pęcherz płodowy synka jest uwpuklony do pochwy - sytuacja jest bardzo poważna. Pyta mnie czy zgadzam się na założenie tzw. szwu ratunkowego. Wyjaśnia przy tym, że przy ciąży bliźniaczej może, acz nie musi to zadziałać. Jak to się mówi - tonący brzytwy się chwyta. Nie wyobrażałam sobie by nie spróbować ratować tych dzieci. Wyrażam zgodę. Każą mi wracać na salę i czekać. Na pewno zabieg zostanie przeprowadzony w ten sam dzień, najlepiej natychmiast (acz przeciwskazaniem jest wzięcie zastrzyku przeciwzakrzepowego z rana). Zakazują jeść i pić. Także czekam...
W głowie kłębi się tyle myśli... Przychodzi położna założyć wenflon, podłączyć antybiotyki, podać sterydy na rozwój płuc dzieci. Międzyczasie zagląda ordynator pytając jak się czuję i wyjaśniając na czym mniej więcej będzie ów zabieg polegał. Proszę Węża by dał w końcu znać mojej mamie, że jestem w szpitalu (nie wiedziała nic o poprzednim pobycie). Żegnam się z nim - nigdy nie miałam żadnego zabiegu czy to w ogólnej narkozie czy w znieczuleniu miejscowym i panicznie się boję. Tu nikt się nie cacka, nie ma trzymania za rękę, pocieszenia. Zostaję z tymi wszystkimi emocjami sama. W końcu położna wiezie mnie na górę na blok operacyjny, gdzie natrafiam na niezbyt przyjemną panią anestezjolog. Pada decyzja o pełnej narkozie ze względu na przyjęty wcześniej zastrzyk przeciwzakrzepowy. Trzęsą mi się nogi ze strachu, kostnieję z zimna. Zespół przygotowuje mnie i salę, nakładają mi maskę na twarz, oddycham tym powietrzem, kręci mi się w głowie i tyle pamiętam.
Budzę się na sali pooperacyjnej. Kręci mi się w głowie, jest mi trochę niedobrze i potwornie, ale to potwornie zimno. Po około dwóch godzinach wywożą mnie z pooperacyjnej. Na korytarzu czeka ordynator i streszcza, że wszystko się udało. Szew założony, a ja mam po przywiezieniu na salę, usiąść, iść pod prysznic, zjeść coś i iść spać.
Noc nie należy do najprzyjemniejszych. Zastanawiając się wcześniej jak wyglądają skurcze porodowe mam przedsmak tego, co może mnie czekać za x tygodni. Sen przerywany jest mocnymi bólami brzucha, które nie mijają po zmianie pozycji czy przekręceniu się na drugi bok. Nad ranem stają się już niemal niewyczuwalne, by do południa minąć w zupełności.
Na drugi dzień podają znowu sterydy na rozwój płuc i immunoglobulinę (ze względu na ujemny czynnik Rh). Na trzeci dzień znowu sterydy, immunoglobulina, badanie. Szew trzyma, idę do domu. Mam się stosować dotychczasowych zaleceń, acz wręcz każą mi częściej wstawać z łóżka - nie wierzę im. I tak wiem, że dalej będę się bardzo oszczędzać, bo truchleję, że szew nie wytrzyma...
Wychodząc ze szpitala wkroczyliśmy równo w skończony 22. tydzień - jeśli teraz by coś się stało, to już nie będzie poronienie, tylko poród przedwczesny... W głowie zrobiłam szybkie równanie, że muszę wytrzymać minimum 6 tygodni by w ogóle zespół neonatologiczny mógł myśleć o próbie ratowania bliźniaków... 6 długich tygodni. Walka o każdy dzień, o każdą godzinę, sekundę. Sześć długich tygodni niepokoju, niemal nieustającego płaczu, nerwów... Sześć tygodni leżenia, jedzenia na leżąco, trzymania poduszki pod tyłkiem. Jakbym miała ścienny kalendarz, to odhaczałabym kolejne dni w trójpaku...