Minęło ponad 5 lat od ostatniego wpisu...
Moje burzliwe wówczas życie stało się teraz niczym biały szkwał. O pracy napiszę kiedy indziej. Szukałam swojej wylewni łez - miejsca, gdzie mogłabym znowu zmierzyć się ze swoją frustracją, przepracować ją i wyrzucić z siebie. I znalazłam zapomniany blog, na którym miały pojawiać się regularne wpisy - a wyszło jak zwykle.
Dzisiaj chciałabym się podzielić - przede wszystkim ze sobą - emocjami (w dużej mierze niestety negatywnymi), które mną targają od przeszło miesiąca. Ale zaczynając od początku...
Równe cztery tygodnie temu zostałam mamą! I to podwójną, bo urodziły się nam bliźniaki (synek i córeczka). Dzieciaki urodziły się niestety przedwcześnie (w skończonym 35. tygodniu) i w związku z tym dalej przebywają na oddziale intensywnej terapii noworodków. Radzą sobie coraz lepiej i liczę na to, że już niedługo zabiorę ich do domu.
Bycie mamą wcześniaka nie jest łatwe. Oczywiście bardzo się cieszę, że te dwa szczęścia urodziły się już w skończonym 35. tygodniu ciąży (o samym jej przebiegu - w innym wpisie) i ominęło ich sporo problemów związanych z wcześniejszym wcześniactwem. Jednak patrzenie na własne dzieci w inkubatorze, ze wspomaganiem tlenowym, z sondą i innymi "rureczkami", "kabelkami" jest straszne...
Będę dozgonnie wdzięczna personelowi szpitala za ich pracę, ratowanie zdrowia i życia tych wszystkich maluszków. Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy i wszystkim darczyńcom - za to, że i moje dzieci skorzystały z masy sprzętu, który ratuje zdrowie i życie wszystkim wcześniakom. Każdej osobie, która dokłada cegiełkę w tym przedsięwzięciu - Paniom dietetyczkom, certyfikowanym doradczyniom laktacyjnym i masie innych osób, których na pierwszy rzut oka nie widać na szpitalnych salach czy korytarzach... Ale chciałabym już stąd uciec i nigdy więcej nie wracać w to miejsce...
Wyobraź sobie, że wjeżdżasz starą, rozklekotaną windą na 3. piętro i po jej opuszczeniu wita Cię specyficzny zapach - jesteś w stanie się do niego szybko przyzwyczaić, ale samo to sprawia, że wiesz, że znajdujesz się w specjalnym miejscu. Skręcasz w lewo coby oddać te marne ilości mleka, które przez ostatnie 24 godziny udało się ściągnąć. Witasz się z uśmiechniętą panią w Pokoju przygotowania pokarmu, zdajesz na jej ręce cenne przeciwciała znajdujące się w Twoim pokarmie i idziesz dalej. Zawracasz - bo przecież nie pójdziesz spać jeśli nie dowiesz się czegoś o stanie zdrowia Twojego dziecka. Uderzasz zatem w drzwi Dyżurki lekarskiej i czekasz na wieści. Czasami są to zdawkowe "Nic się nie zmieniło od ostatniej doby" czasami jest to dłuższa rozmowa, podczas której dowiadujesz się jakie badania zostały wykonane i czy jest coś, co bardziej/mniej niepokoi personel. Żegnasz się z lekarką (tak, na oddziale neonatologii nie spotkałam żadnego lekarza płci męskiej) i otwierasz drzwi naprzeciwko dyżurki. Wchodzisz do małego pomieszczenia (ja nazywam go Salą przygotowań), gdzie ściągasz zegarek, pierścionki, obrączkę - chowasz to wszystko do plecaka/torebki, który/która z kolei ląduje w zamkniętej szafie. Podchodzisz do umywalki i porządnie myjesz dłonie mydłem. Wycierasz je do sucha i dezynfekujesz środkiem z alkoholem. Otwierasz kolejne drzwi i widzisz te wspaniałe kobiety - położne i pielęgniarki neonatologiczne, które zajmują się wszystkimi maluchami pod nieobecność rodziców. Mijając je widzisz te wszystkie inkubatory i co najgorsze - słyszysz te wszystkie piknięcia, stuknięcia i bardzo często - alarmy gdy saturacja dziecka spada do krytycznych wartości. Ja idę na sam koniec sali - tam w dwóch osobnych łóżeczkach leżą moje maluchy. Czasami od progu witają mnie płaczem, w zdecydowanej większości jednak słodko śpią. Zawsze rzucam okiem na monitory, by zweryfikować czy ich saturacja nie spada poniżej 90%. Patrzę na te rysujące się szlaczki i czekam kilkadziesiąt sekund czy zapis się gdzieś nie załamuje. Upewniwszy się, że na razie im nic nie grozi, wracam się po krzesełko poza oddział OIT. Wnoszę je i ustawiam obok łóżeczek i wracam do "sali przygotowań" - ponownie porządnie myję ręce, osuszam je i traktuję środkiem dezynfekującym. Siadając przy łóżeczkach po prostu patrzę i chłonę każdą sekundę. Obserwuję każdy grymas, ruch, uśmiech. Co chwila spoglądam z niepokojem na monitor - choć przecież kolor skóry się nie zmienił, jedno i drugie śpi i nic ich niepokoi.
Przychodzi taki czas, kiedy dzieciaki się wybudzają - mają ściśle ustalony rytm. Co 3h dostają mleko, co 3h zmieniana jest pieluszka. Kiedy jestem wtedy na oddziale, uczę się tych moich dwóch cudów. A raczej uczymy się siebie. Po takim czasie już wiem co które lubi i jak się z nimi obchodzić - zaraz po porodzie byłam przerażona wizją zmiany pieluszki, czy karmienia... Teraz jest mniej rzeczy, które sprawiają mi trudność - ale zawsze w razie czego mogę zapytać pań położnych/pielęgniarek, które pokazują, tłumaczą, wyjaśniają.
Przed zaczęciem jakichkolwiek czynności należy zdezynfekować ręce - pojemniki z płynem z alkoholem stoją przy każdym łóżeczku. Wyciskam zatem z pompy kilka kropel płynu, wcieram w ręce i czekam by alkohol odparował. Następnie zmieniam pieluszkę, wyrzucam zużytą do niebieskiego kosza. Ponownie dezynfekuję ręce. Zapinam dziecko, biorę je na ręce i siadamy do karmienia. Układamy się by nam obojgu było w miarę wygodnie (a i tak mnie zawsze boli kręgosłup), butelka w przysłowiowe zęby i jemy. Podczas karmienia spoglądam jednym okiem na dziecko, drugim na monitor - te dwa cudy wykazują swoje wcześniactwo w tym, że strasznie łapczywie jedzą, przez co spada im saturacja - zapominają, że trzeba też oddychać. Od takiego patrzenia nabawię się w końcu zeza. Butla pusta? To odbijamy się chwilę i chwilę tulimy. Odkładamy się do łóżeczka, zawijamy w rożki, kocyki i otulacze (swoją drogą zawsze mam wrażenie, że na OIT przegrzewają wszystkie dzieci - ale z reguły jestem zimnolubna) i usypiamy. Po chwili powtórka z rozrywki z drugim. Często jednak nie mogę w spokoju przebrać jednego, bo drugie już też się upomina o jedzenie, kontakt, dotyk.
I to jest pierwsze "miejsce", gdzie boli mnie serce. Bo bardzo bym chciała przytulić ich oboje, móc karmić oboje jednocześnie - jednak niestety reguły i zasady oddziału są jasne - osobne łóżeczka = osobne karmienia i każdorazowa dezynfekcja rąk.
Drugim aspektem, przy którym boli mnie serce jest samo przewijanie i karmienie tych dwóch cudów. Bardzo chciałabym sprawnie przewinąć jedno i drugie, by poświęcić więcej czasu na karmienie - móc trzymać w ramionach swoje dziecko, wąchać je, mówić do niego. Te łóżeczka jednak są na takiej wysokości, że po zmianie pieluchy jednego mam łzy w oczach i zapiera mi dech w piersiach z bólu. Później siedząc na krześle dyskomfort z bólem pleców się tylko nasila.
A bardzo bym chciała z nimi zostać dłużej - na kolejne przewijanie, na kolejne karmienie. Mój organizm jednak mówi basta. Wracając ze szpitala do domu często płaczę - z bólu i bezsilności (?), że nie jestem w żaden sposób sobie pomóc z tym kręgosłupem by posiedzieć z dziećmi dłużej.
Trzecim aspektem - jest patrzenie na te wszystkie biedne dzieci wokół. Na słuchanie tych alarmów... Często jest tak, że się karmimy a obok toczy się rozmowa lekarza z rodzicem i jest mowa o wadach wzroku rzędu -15 dioptrii, przeszczepach skóry, niewydolności wielonarządowej, operacjach, zabiegach, szansach na przeżycie/w miarę normalne życie. A Ty siedzisz, tulisz w ramionach swój cud i zastanawiasz się kiedy i czy podobne diagnozy spotkają Twoje dziecko... Bo przecież mimo swojego w miarę dobrego stanu to są wcześniaki, które może się ujawnić na późniejszym etapie życia.
Wychodzisz z tego oddziału, odbierasz z sali przygotowań swoje rzeczy, zjeżdżasz windą, wychodzisz przed budynek i cały ten zapach, dźwięki, rozmowy rezonują Ci w głowie i nie dają spać...
I tak każdego dnia.
Podziwiam tych wszystkich rodziców, którzy do swoich dzieci przyjeżdżają codziennie od kilkunastu tygodni. Ja po czterech - jestem już wrakiem.
Może łatwiej znosiłabym to gdybym nie jeździła do cudów sama. Mam wrażenie, że mojemu Wężowi jest bardzo na rękę, że nie może przyjeżdżać ze mną (raz, ponad 2 tygodnie temu, jedna z położnych wyrzuciła go za drzwi, bo kichnął - od tego momentu nie był ani razu, bo po wejściu na oddział go kręci w nosie). A mnie jest przykro, że nie interesuje się dziećmi, że nie ma potrzeby samego ich zobaczenia, czy porozmawiania z lekarzem. I czuję się, że zostałam z tym wszystkim sama... Wąż niedługo wraca do pracy, a znając moje "szczęście" akurat wtedy wypiszą dzieci i zostanę z tym wszystkim sama...
To nie tak, że nie zdawałam sobie sprawy, że będzie ciężko - szczególnie przy bliźniakach - niemniej sądziłam, że jednak będziemy przechodzić przez to wszystko razem. A tak to niestety nie wygląda... Kocham bliźniaki nad życie, zrobię dla nich wszystko - w tym zagryzę zęby i mimo duszącego bólu, psychicznej rozterki będę się nimi zajmować i będę się starała dać im to, co najlepsze...
Dodatkową frustracją jest mała ilość pokarmu, który udaje mi się ściągać... Codziennie przelewając to mleko do odpowiednich pojemników widzę i kalkuluję - cudy jedzą po 70 ml na każde karmienie; ja ściągam około 60-70 ml. Równanie jest proste - o połowę za mało... I pilnuję tych 3h z laktatorem i za każdym razem mam łzy w oczach, bo wiem, że znowu wleci te 60 ml, a nie 140, które potrzebuję... Że znowu będą bolały sutki, całe piersi. Że nie dam dzieciom tego, co najlepsze mimo picia wszelkich polecanych specyfików.
I nie wiem na ile mój nastrój jest spowodowany też przez burzę hormonalną (której w sumie nie doświadczyłam podczas samej ciąży), ale nie lubię się kłócić i zamykam się w sobie. Nie mówię co mnie boli, nie robię wyrzutów, nie upominam - boję się, że rozsadzi mnie z tych negatywnych emocji i powiem kilka słów za dużo. A Wąż też jakiś nerwowy - wszystko Go wkurza i wyrzuca swoją frustrację w moją stronę.
Jak długo tak pociągnę? Kiedy w końcu się przeleje? Nie wiem - mam nadzieję, że niedługo para ze mnie zejdzie, poziomy hormonów się ustabilizują i znowu będzie normalnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz