Ostatnie wydarzenia w moim życiu skłoniły mnie do ponownego wszczęcia pisania. Kiedyś byłaby to kartka papieru (a nawet kilka) skropiona spadającymi łzami, a dzisiaj jest to internetowy przyjaciel - blog. To, co zapisane tutaj, na pewno gdzieś pozostanie w czeluściach internetu. Z kartkami papieru bywa różnie.
Zacznę od tego, iż ostatnie 3 lata to dość burzliwy okres. Po 11 latach rozstałam się z moim ówczesnym Lubym. Poznałam cudownego faceta, przy którym czułam się niesamowicie dobrze - jak przepiękna kobieta, inteligentna, a do tego zaradna - coś, czego brakowało mi przy poprzednim partnerze.
Dzisiaj ten człowiek jest moim mężem i nie mogę w żadnym wypadku narzekać na rozwój zdarzeń. Mogąc cofnąć się w czasie wszystko zrobiłabym dokładnie tak samo.
Zmieniłam pracę. I o zgrozo! Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że stanę się korpo-ludkiem. Nawet nie brałam tego pod uwagę, że kiedykolwiek zacznę pracować w korporacji. Ale stało się.
I dobrze się stało. Rozwijam się i obalam mity związane z pracą dla wielkich korporacji.
Myślałam, że to praca tylko dla specjalistów - bankierów, ekonomistów, HR-wców itd. itd.
Błąd. Widząc po swoim przykładzie. Biolog, biochemik, inżynier biomedyczny pracujący jako analityk księgowo-finansowy.
Byłam przerażona myślą, że mam być analitykiem, w dodatku księgowo-finansowym, gdzie mój jedyny kontakt z finansami i księgowością to złożenie PIT-a do US, zapłacenie rachunku z konta bankowego... Ale. Nauczyli mnie podstaw, a później przy swojej zażyłości do pracy, posiadłam znacznie większą wiedzę. Po kilku miesiącach stałam się Process Leadem w projekcie, w którym pracowałam. I z tym wiąże się kolejny mit - wyścig szczurów.
Nigdy go nie doznałam. Moi koledzy i koleżanki z pracy zawsze wytrwale i wyrozumiałością tłumaczyli zawiłości księgowości, objaśniali w jaki sposób działa program, na którym pracujemy, co i w jaki sposób powinnam zrobić. I przede wszystkim. Dlaczego tak, a nie w inny sposób.
I kolejny związany z tym mit - tony nadgodzin.
Nie przeczę, bytuję w pracy długo. Ale nie jest to w żadnym wypadku przymusem moich przyłożonych, czy klienta (który nota bene nie jest łatwym klientem).
Ja po prostu chcę. Chcę wykonywać swoją pracę porządnie, w określonym terminie, w jak najlepszej jakości. I ciągle chcę więcej. Nie chcę tylko przysłowiowego klepania faktur, czy odbierania telefonów. Poznając CAŁY proces, rozumiem w jaki sposób on działa i jak to powinno wszystko wyglądać. Taka trochę perfekcjonistka ze mnie ;-)
Lubię swoją pracę, sprawia mi satysfakcję i nie czuję się wykorzystywana (kolejny mit). Może i praca jest powtarzalna w jakiejś mierze (kolejny fakto-mit), ale powiedzmy sobie szczerze - która praca nie ma elementów powtarzalności?
Ciągłe życie na walizkach - tak i nie. Sama dużo nie podróżuję, choć kilka lotów do klienta mam już zaliczonych. Zwykle pracownik na niższym szczeblu nie zostaje wysłany do klienta. Raczej klient chce rozmawiać z osobą, która w projekcie ma konkretne stanowisko bądź staż pracy. Aczkolwiek bywają projekty, w których i świeży narybek do klienta lata bardzo często. Zależy gdzie się trafi i czy człowiekowi to odpowiada.
Praca daje mi satysfakcje i nie ukrywam, mogę w niej odciąć się od problemów osobistych. Mam nadzieję, że przez to, że traktuję ją i w taki sposób nie doznam zbyt szybkiego wypalenia zawodowego.
Nie mam tu na myśli uciekania w wir pracy po kłótni, czy spania w biurze. Kocham swojego męża, uwielbiam go jako człowieka i staram się spędzać z Nim jak najwięcej czasu, jak tylko mogę. Zwykle zostając dłużej w pracy wybieram takie dni, w które on ma drugą zmianę. Wtedy i wilk syty i owca cała.
Niemniej ostatnio w pracy napędza mnie myśl, by pracować więcej i więcej by kupić swoje własne mieszkanie. Aktualnie miesięcznie przelewam kupę kasy dla właściciela od którego wynajmujemy lokum. Oboje chcielibyśmy mieć swój własny kąt, w którym możemy podejmować decyzję, by sobie powiesić jakąś półkę/szafkę, bądź obraz na ścianie. Problemem są pieniądze, których nie udaje się nam oszczędzić zbyt wiele.
I czuję się oszukana, sfrustrowana i przybita (mimo bardzo logicznych argumentów mojego Węża), że najpierw kupujemy mieszkanie, a później ewentualnie myślimy o dziecku. Uważam się za inteligentną kobietę(poprawka: już się uważam, w poprzednim związku bynajmniej nazwałabym się inteligentną) i jak najbardziej trafia do mnie argument przytaczany przez Węża - finanse. Niemniej mieszkanie mamy w planach kupić w przyszłym roku (najwcześniej w przyszłym roku), a ja nie chcę rodzić pierwszego dziecka po 30. roku życia w związku z czym zostaje mi się pogodzić z myślą, że nie będę mogła go mieć w ogóle. I to mi leży na wątrobie, sercu i wszystkich innych organach. I chyba nawet bardziej niż aspekt finansowy, to jest moim motorkiem i siłą do pracy.
Każdy powód jest dobry, prawda?
Tak przynajmniej staram się tłumaczyć samej sobie.
"Jak stać się karierowiczką i nie zwariować?" - może na to pytanie udzielę odpowiedzi za kilka/kilkanaście lat, o ile nie zapną mnie w biały kaftan bezpieczeństwa i nie wrzucą do pokoju bez klamek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz